9 gru 2008

And now something completely different...

Generalnie nie lubię łańcuszków, ale ten jest inny, bo książkowy, więc uznałam, że warto go pociągnąć dalej.

O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?

Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, czytam prawie bez przerwy. Czytam w pracy w ramach obowiązków, czytam dodatkowo w ramach dorywczego zajęcia i czytam dla przyjemności. Nie da się określić konkretnej pory, ale chyba najbardziej lubię usiąść sobie spokojnie wieczorem z książką i kubkiem herbaty.

Gdzie czytasz?


Wszędzie, gdzie tylko mogę utrzymać w miarę stabilną pozycję i wyciągnąć książkę. Przy stole podczas posiłków, w łóżku wieczorem, na przystankach, w środkach komunikacji miejskiej, nawet na rowerze stacjonarnym, na którym ostatnimi czasy regularnie zażywam „aktywności fizycznej”.

Jeśli czytasz na leżąco (w łóżku) to czytasz najchętniej na plecach czy na brzuchu?

Na boku. Na plecach i brzuchu próbowałam, ale jest mi niewygodnie.

Jaki rodzaj książek czytasz najchętniej?

Moje upodobania są bardzo szerokie, od fantastyki przez poezję aż po publikacje naukowe. Jeśli nie mam niczego pod ręką, potrafię się posunąć do czytania etykietek na produktach czy ogłoszeń na słupie. Litery do mnie przemawiają – chcą być czytane:)

Książka, która zmieniła najwięcej?

Było kilka takich, które zmieniły sporo. Dzięki Krasnoludkom i Sierotce Marysi odkryłam, że książka może być nudna. Kalewala zapoczątkowała moją wielką, płomienną i zwykle nierozumianą miłość do eposów. Od Bramy Kota A. Horton zaczęło się zainteresowanie fantastyką (a sięgnęłam po nią, bo spodobał mi się tytuł – miał w sobie kota). No i Makbet… z wielu względów.

Co czytałaś ostatnio?

Przeklęty Fracht D. Abnetta (służbowo), Gobelin z Wampirem Suzy McKee Charnas i jakieś teorie badań literackich.

Co czytasz aktualnie?

Hereticusa D. Anetta (służbowo), podręcznik do Dark Heresy i Niesamowitą Słowiańszczyznę M. Janion – po raz kolejny.

Używasz zakładek czy zaginasz rogi? Jeśli używasz, to jakie one są?

Nie zaginam rogów, to zbrodnia na książce, za którą powinni obcinać ręce;) Używam oddartych kawałków kartek, blotterów z perfumerii albo wklejanych karteczek-zakładek. Jeśli niczego takiego nie mam, po prostu niczym nie zaznaczam.

Co sądzisz o książkach do słuchania?


Świetny wynalazek, choć ja akurat nie korzystam. Wolę mieć przed sobą tekst.

Co sądzisz o e-bookach?

Czasem są funkcjonalne, np. jeśli chce się coś szybko wyszukać. Ale wolę papier.

Łańcuszek dotarł do mnie od Toccaty, a ja wyrzucam go poza perfumowe kółeczko, do V i Ingen.

3 gru 2008

Parfum d’Empire, Yuzu Fou

Motywem przewodnim kompozycji Parfum d’Empire były dotychczas historyczne imperia i ich władcy, mieliśmy więc zapachy inspirowane carską Rosją, Indiami pod panowaniem królowej Wiktorii, Imperium Otomańskim i tak dalej. Twórcy uznali chyba jednak, że ta formuła już się wyczerpała (choć moim zdaniem zostało jeszcze spore pole do popisu) i dwie tegoroczne premiery może nie tyle z nią zrywają, co jednak dość wyraźnie odchodzą.


Yuzu Fou jest inspirowane Japonią, ale nie Japonią szogunów, jak można by się spodziewać, lecz tą współczesną, pełną kontrastów między tradycją a nowoczesnością. Koncepcja całkiem ciekawa, a sam zapach?
Początek jest przepiękny, orzeźwiający i soczyście cytrusowy. To cytrusy zdecydowanie zielone, musujące, gorzkie i mocno aromatyczne. Yuzu Fou przez pierwsze pół godziny jest jak zimny, orzeźwiający drink z limonką i listkiem mięty albo świeżo wyciskane, tryskające sokiem cytrusy z dodatkiem odrobiny ziół. Ja najbardziej lubię w zapachach właśnie cytrusy gorzkie, kwaśne i aromatyczne – grejpfruty, gorzkie pomarańcze, limonki, cytryny – nie bez przyczyny moim ulubionym cytrusowym zapachem i jednym z ulubionych w ogóle jest Pamplelune. Taki też jest na początku Yuzu Fou, i tak jak Pamplelune wydaje mi się doskonały na lato. Niestety po pół godziny, gdy zaczynają dominować inne nuty, bardzo złagodniał i tak mocno wtopił się w moją skórę, że ledwie go czułam. Stał się bardzo delikatny – dla mnie, wielbicielki raczej zdecydowanych woni, wręcz zbyt delikatny. Leciutki bambus, delikatny drzewny akord cedru i miękkie, niemal kremowe białe piżmo trzymają się bardzo blisko skóry, są półprzejrzyste, pastelowe. Jeśli ktoś lubi bardzo łagodne zapachy, pewnie będzie zadowolony. Ja niestety mam wrażenie, jakby kompozycja była niedokończona, urwana w połowie. To ją mimo pięknego początku w moich oczach dyskwalifikuje.

Nuty: kumkwat, pomarańcza, gorzka pomarańcza, yuzu, mięta, werbena, bambus, cedr, neroli, białe piżmo

Zdjęcie owocu yuzu pochodzi z Wikipedii.

30 lis 2008

Annick Goutal, Ambre Fétiche i Musc Nomade

Dzisiaj wreszcie zakończymy serię dotyczącą Les Orientalistes Annick Goutal recenzją Ambre Fétiche i kilkoma słowami na temat Musc Nomade.

Ambre Fétiche

Co ciekawe, większość opublikowanych składów Ambre Fétiche w ogóle ambry nie podaje, co nie zmienia faktu, że zapach jest wyraźnie, zdecydowanie ambrowy. Jak już wspominałam, często mam z tą nutą kłopoty, jednak w tym wydaniu nosi mi się ją niespodziewanie komfortowo.
Początek zapachu jest bardzo gęsty, miodowy, lepki, choć jest to raczej miód z wyraźną, wytrawną goryczką. Po pewnym czasie na pierwszy plan wysuwa się żywica – żywica bardzo aromatyczna, bursztynowa, świeża; taka, która dopiero zaczyna się krystalizować. Zapach jest nieco rumowy i apteczny, balsamiczny, zarazem bardzo bogaty i apetyczny. W Ambre Fétiche prawie nie ma słoności często obecnej w ambrowych perfumach, nuta ta pojawia się w późniejszej fazie rozwoju zapachu i raczej jako delikatna sugestia. Bardzo delikatne nuty skóry i irysa migoczą w tle i ładnie wzbogacają kompozycję. Po pewnym czasie zapach staje nieco lżejszy, szybuje i rozprzestrzenia się w powietrzu, ale nadal jest bardzo przymilny, komfortowy i apetyczny, pod koniec wręcz odrobinę rodzynkowo-rumowy, a ten aspekt ambry lubię szczególnie. Świetnie mi się go nosi, choć nie zachwyca na tyle, żebym koniecznie chciała go mieć.

Nuty: benzoes, labdanum, geranium, paczula, kadzidło, styraks, absolut irysa, wanilia, skóra

Musc Nomade

Lubię piżmowe perfumy. Są zmysłowe, często odrobinę brudne i dzikie, rozwichrzone, jak mój ukochany gwałtownik Musc Ravageur. Musc Nomade to niestety piżmo wykastrowane. Mdłe, delikatne, nieco pudrowe, nie odrzuca, ale i nie pociąga. Po prostu nie robi nic, jest do obrzydzenia zachowawcze. I to wszystko, co mam na jego temat do powiedzenia.

Nuty: muskon, białe piżmo z korzenia arcydzięgielu i nasion ambrette, bób tonka, labdanum, drzewo Bombay (odmiana papirusa)

Les Orientalistes

Miałam nadzieję, że serią Les Orientalistes marka Annick Goutal zdoła mnie do siebie przekonać i wzbudzić nieco cieplejsze uczucia. Oceniając składy pod kątem swoich preferencji, sądziłam, że najbardziej spodoba mi się Encens Flamboyant, następnie Myrrhe Ardente i Musc Nomade, a najmniej Ambre Fétiche. Tymczasem stało się zupełnie inaczej – stanowczo najbardziej odpowiada mi Ambra, Piżmo mnie nudzi, Kadzidło nieco męczy, a Mirra drażni, co tylko po raz kolejny potwierdza starą prawdę, że nie należy za bardzo sugerować się składem. Jednak trochę mi szkoda tego niespełnionego marzenia o Orientalistach.

7 lis 2008

Annick Goutal, Myrrhe Ardente



To trzeba przyznać, udało im się mnie zaskoczyć. Tego się po Mirrze nie spodziewałam.
Bardzo lubię mirrę. Zawiera ją kilka moich ulubionych zapachów, przede wszystkim L’eau Trois, ale też Incense Normy Kamali, Rock Crystal i Jubilation XXV.
Mirra w wydaniu Annick Goutal jest dla mnie przede wszystkim… warzywna. Trudno w to uwierzyć, ale tak właśnie jest. Myrrhe Ardente wyraźnie pachnie dość słoną włoszczyzną. Nie wiem, co odpowiada za tę dziwną nutę, może syntetyczna żywica, może bób tonka, a może jakaś specyficzna kombinacja składników, ale w każdym razie ciągnie się ona przez cały zapach. Stopniowo włącza się jakiś słodkawy aspekt czegoś nadpsutego, a z drugiej strony dziwnie sztucznego. Ta kombinacja smaków jakoś nie bardzo mi się podoba, słodko-kwaśne czy słodko-gorzkie połączenia zwykle lubię, ale zapachy słodko-słone rzadko są udane - jednym z niewielu chlubnych wyjątków jest L Lolity Lempickiej, ale też to dzieło mistrza Roucela. Wracając do Myrrhe Ardente, lepki, miodowy wosk pszczeli trzyma się gdzieś w głębi, w tle zapachu, trzeba przysunąć nos do skóry, żeby go poczuć. Drewnisty gwajak pojawia się dopiero po pewnym czasie, ale jego charakterystyczna woń jakoś średnio gra w tej kompozycji; jakby odsuwał się od reszty składników, wyraźnie odstaje.
Włoszczyzna, drewno, wosk, włoszczyzna, drewno, wosk, wirujące jak na karuzeli – taki właśnie jest przez większość czasu Myrrhe Ardente. A karuzele mają niestety to do siebie, że po pewnym czasie stają się jednostajne i meczące, a jak się na nich za długo siedzi, to i niedobrze się zrobi. W końcu, po kilku godzinach, zapach robi się drzewny i wreszcie naprawdę czuć mirrę. Ta faza jest już nawet znośna, ale bardzo delikatna, zresztą na uratowanie całości jest już i tak o wiele za późno.
Może dość ostro go oceniam, ale takie jak tu traktowanie lubianych przeze mnie składników po prostu mnie irytuje. Mirrę Goutal odarto z charakteru, podano w jakiejś dziwacznej, skarlałej formie. Prawdopodobnie po to, by była bardziej strawna, ale dla mnie to żadne wytłumaczenie.
Paniom Goutal i Doyen należą się niezłe baty za tę interpretację.
Ładnieście nas urządziły, Siostry…

Nuty: mirra (naturalna esencja i syntetyczna żywica), wosk pszczeli, bób tonka, benzoes, gwajak, wetiwer

5 lis 2008

Annick Goutal, Encens Flamboyant

Kadzidło, Mirra i… Ambra

Marka Annick Goutal, choć jej oferta jest bardzo rozbudowana i dopracowana, nie zdołała jak dotychczas wzbudzić we mnie większego entuzjazmu. Z nielicznymi wyjątkami, obejmującymi między innymi dobry męski zapach Sables, propozycje Annick Goutal są raczej przeciętne i bardzo bezpieczne, zachowawcze wręcz. Większość tych kompozycji mogłaby spokojnie stanąć na półkach sieciowych perfumerii i nie wyróżniałyby się bardzo na tle innych górnopółkowych zapachów. Być może tylko seria Les Orientalistes, której poświecony będzie ten i kilka następnych wpisów, miałaby szanse wzbudzić jakieś kontrowersje, choć z drugiej strony mam wrażenie, że już jakiś czas temu zatraciłam proporcje i wyczucie tego, co dla statystycznego nosa może być kontrowersyjne, więc trudno mi to ocenić.
Gdy w zeszłym roku rozeszła się wieść, że Annick Goutal ma zamiar wypuścić na rynek trio orientalnych zapachów, pomyślałam – świetnie, wreszcie coś dla mnie. Seria na początku obejmowała trzy kompozycje – Encens Flamboyant, Myrrhe Ardente i Ambre Fétiche, a po pewnym czasie dołączyła do nich czwarta, Musc Nomade. Przy ich tworzeniu Isabelle Doyen i Camille Goutal inspirowały się podobno rytuałami piękności stosowanymi w haremach. Cóż… Może powiem tylko, że niektóre inspiracje perfumiarzy nieodmiennie mnie zadziwiają. Gdy ujawniono nuty, pomyślałam – oj, jest trochę gorzej. Zestawienia wyglądały dość asekuracyjnie i zwierały rzeczy, które niekoniecznie chciałam tam oglądać. Jednak nie skreślam niczego przed powąchaniem, więc nie traciłam optymizmu. Teraz znam już całą czwórkę. Co z tego zostało? Dziś pierwszy Orientalista, czyli…



Encens Flamboyant

Najciekawszy w tym zapachu jest początek, jego pierwsze sekundy, które niestety ulatniają się błyskawicznie. Najpiękniejsze jest dosłownie jedno, pierwsze uderzenie molekuł zapachu – wtedy Encens Flamboyant pachnie niemal jak znany zapewne wszystkim syrop Flegamina. Lubię woń tego syropu, więc takie otwarcie do mnie przemawia.
Kadzidlany Orientalista to zapach, który określiłabym jako „kominkowy”. Jest gorący, pełny ognia; to otwarty, wesoły i trzaskający ogień na kominku, ciepły i bezpieczny, żadne infernalne, ciemne czy oleiste płomienie. Dym jest lekki, niezbyt gęsty, słodkawy; to dym z ognia palonego jeszcze niezbyt wysuszonym, pełnym żywicy drewnem. Mamy też aromatyczne, zielone zioła, a później gorzkie i apteczne nuty, zaostrzone dodatkowo przyprawami. Bardzo wyraźna jest gałka muszkatołowa, można niemal wyczuć, jak pali język; w tle majaczy delikatnie słodkawa woń, trochę jak przypalone, skarmelizowane, złotobrazowe kryształki – zapewne żywica frankincense. Róży nie czuję prawie wcale.
Na początku Encens Flamboyant jest więc całkiem niezły. Niestety ma w sobie coś, co sprawia, że czuję się w nim niekomfortowo: to ciągnąca się straszliwie, apteczna faza, ta rozdziwaczała, narzucająca się, aseptyczna jodła, połączona dodatkowo z szałwią. Ta nuta wyjątkowo mnie drażni, a zaczyna się przebijać już po 15 minutach od aplikacji, zaś po około godzinie całkowicie dominuje. I tak pozostaje aż do końca. Przez pierwszą godzinę kompozycja nawet mi się podoba, jest taka ciepła i swojsko domowa; później niestety trudno jest mi ją w ogóle znieść.
Trwałość EDP bardzo przeciętna.

Nuty: kadzidło frankincense (esencja i żywica), czarny i różowy pieprz, róża, kardamon, szałwia, gałka muszkatołowa, kadzidło „starokościelne” («vieille église»), balsam jodłowy, mastyks

2 lis 2008

L'Artisan Parfumeur, L’eau du Navigateur

L’eau du Navigateur to jedno z moich największych zapachowych odkryć ostatniego miesiąca. Kompozycja nie jest nowa, powstała w 1979 roku jako hołd dla królewskich żeglarzy i bukanierów. To jeden z najstarszych i według mnie również najlepszych zapachów L’Artisan Parfumeur. A zatem podnosimy kotwicę i wypływamy!



Dzisiaj, na wielkim morzu obłąkany,
Sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem


Jesteśmy pod pokładem. Ładownie są pełne - beczki rumu, skrzynie przypraw i kawy. Na początku czuć głównie alkohol i kmin. Wilgoć jest wszechobecna. Mokre deski pokładu, nasiąknięte rumem drewno beczek, słodkawa sugestia przypraw; skóra, w której pory trwale wbiła się sól – sól wtarta w drewno, sól wtarta w skórę, sól w powietrzu. Zapach sam w sobie nie jest wyjątkowo słony, po prostu ta lekka nutka soli czai się za wszystkimi innymi składnikami. L’eau du Navigateur jest nieco fizjologiczny, malowany grubymi, zdecydowanymi pociągnięciami pędzla, ciemny, o wyrazistej fakturze.
Wychodzimy na pokład. Pojawia się ciemna, aromatyczna, gorzka nuta kawy, stopniowo coraz mocniejsza – najpierw czuć jej zapach jakby z pewnej odległości, później wyraźnie, jakbyśmy pochylali się nad filiżanką, pojawia się też lekka sugestia aromatycznego dymu i słodkiej żywicy. Zapach robi się mniej duszny, łapie nieco świeżego, morskiego wiatru, jednak wciąż wyczuwalna jest brudnawa, nieco drażniąca nuta słono spoconej skóry. L’eau du Navigateur w najpełniejszej fazie to jednak głównie bogaty, piękny zapach rumu, kawy i wilgotnego, ciemnego drewna z lekką, niepokojącą zadrą.




Dwóch brzydkich panów w łódce

Już dawno żaden zapach nie wywołał u mnie takiej galopady obrazów i wrażeń. Jest romantycznym poetą-wygnańcem, stojącym na dziobie żaglowca. Jest nieco niedomytym, dzikim piratem ze szklanką rumu. Ale jest także – i to jedno z najsilniej związanych z nim skojarzeń – niezłomnym komandorem Jackiem Aubreyem z filmu Pan i Władca: Na krańcu świata, świetnie zagranym przez Russella Crowe.
Jednak obraz, który w mojej wyobraźni paradoksalnie najmocniej się z nim wiąże, to pewnych dwóch wyjątkowo brzydkich facetów w łódce kołyszącej się na sztucznych falach pod sztucznym księżycem w pełni, popijających alkohol i śpiewających „this is a weeping song, a song in which to weep”. Tak, tak, właśnie to.



L’eau du Navigateur jest dziełem Jean Claude’a Elleny, co może być informacją dość zaskakującą – przynajmniej dla mnie było. Bardzo cenię tego twórcę, ale kojarzę go raczej z minimalistycznymi, wręcz transparentnymi kompozycjami o bardzo przemyślanej, uporządkowanej, eleganckiej konstrukcji. Tymczasem Navigateur jest tak ułożony i elegancki jak bukanier w tawernie na Tortudze. To trochę tak, jakby akwarelista nagle namalował Saturna pożerającego swoje dzieci. Cieszy mnie jednak, że mogłam poznać tę inną twarz Elleny, kompozycję stworzoną z rozmachem, z fantazją i pasją, nieco szaleńczą i nieuładzoną – to właśnie jest w niej pociągające.`

Jestem szczurem lądowym. Woda głębsza niż do pasa nieco mnie przeraża, a moje najgorsze koszmary są związane z ciemną wodą i oślizłymi, szarymi potworami, które w niej pływają. Ale to, co przeraża, często również fascynuje; dlatego być może tak lubię filmy i książki o piratach, żeglarzach i morzu i dlatego tak przypadł mi do gustu L’eau du Navigateur. Wszak na inną – bardziej realną – morską przygodę raczej się nie zdecyduję.



Nuty: kawa, cedr, mirra, skóra, przyprawy, drewno, rum, żywica, tytoń, kadzidło, nuty kwiatowe

Kadry pochodzą z filmu Pan i Władca: Na krańcu świata i z teledysku do utworu "The Weeping Song" Nick Cave and the Bad Seeds.


(dodane 05.11.08): Annie słusznie uświadomiła mi, że niektóre źródła (Luca Turin w Perfumes: The Guide) przypisują autorstwo L’eau du Navigateur Jeanowi Laporte, jednemu z założycieli marki L’Artisan Parfumeur, który po jakimś czasie odszedł i zaangażował się w projekt Maître Parfumeur et Gantier. To mogłoby wyjaśniać zastanawiające podobieństwo Nawigatora i Eau des Iles tejże marki…

26 wrz 2008

Serge Lutens, Rousse i Serge Noire

W końcu poczułam tę jesień tak bardzo, że się rozchorowałam i całkiem straciłam węch. Naprawdę nie cierpię takich dni, nie mogę niczego testować, perfumuję się wprawdzie, ale nie mam z tego żadnej przyjemności. Jestem zapachową egoistką; pachnienie tylko dla innych zupełnie mnie nie bawi. Zapewne jest to jedna z przyczyn tego, że wciąż poszukuję nowych wrażeń zapachowych. W każdym razie odzyskałam już węch, więc wybrałam się dziś ponownie na spotkanie z Lutensami i zapoznałam się z dwiema kompozycjami, których nie miałam wcześniej okazji wąchać.

Rousse – zielony cynamon


Rousse to stosunkowo nowa kompozycja, trafiła na rynek w zeszłym roku. Inspiracją dla jej powstania były wspomnienia Serge’a Lutensa o babci, która piekła i robiła i dżem… Urocze, nieprawdaż? Ten jednak, kto spodziewa się słodkiego, gęstego, jadalnego zapachu, srodze się zawiedzie. Nie znajdzie go w Rousse. Dominującą nutą jest tu z pewnością cynamon, ale nie w kuchennej postaci sproszkowanej przyprawy, którą babunia posypuje szarlotkę. Ten cynamon jest lekki, elegancki, odżegnuje się od kulinarnych konotacji. To raczej sucha, nieco pylista, przykurzona, twarda kora, taka jak na zdjęciu, bardziej gorzka niż słodka, dodatkowo ogrzana towarzystwem innych przypraw. Po pewnym czasie cynamon nabiera przedziwnej zieloności, tak jakby w martwej korze zostało jeszcze trochę życia i pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki wypuściła zielone listki. To całkiem ładna interpretacja, ale jakoś nie do końca trafia mi do serca. Rousse jest z pewnością komfortowy w noszeniu, trzyma się blisko skóry, tworząc wokół niej półprzejrzystą, lekką aurę. Trwałość niestety raczej słaba.

Nuty: mandarynka, cynamon, gałka muszkatołowa, przyprawy, nuty kwiatowe i aromatyczne, owoce, drewno cynamonowe, fiołek, cedr, sandałowiec, mahoń, ambra, piżmo, wanilia.

Serge Noire – kadzidlana pensjonarka

To z kolei najnowsza, tegoroczna propozycja Serge’a Lutensa, na którą czekałam z niecierpliwością, ponieważ ma w składzie kadzidło. Początek jest potworny – słodka, lepka, do bólu syntetyczna woń różowej gumy balonowej. Fe! Tego się tu stanowczo nie spodziewałam, później na szczęście jest lepiej, zapach przeobraża się kilkakrotnie. W drugiej fazie kompozycja się przewietrza, syntetyczna słodycz powoli zanika, pojawia się ciemne, jeszcze nieco wilgotne, zaczynające się palić drewno. Jest trochę czarnego, kadzidlanego dymu, ale całość jest dość lekka, przewiana delikatnym wiatrem i mam dziwne wrażenie, że gdzieś już coś podobnego wąchałam. Następnie dominować zaczynają eteryczne, nieco kamforowe nuty i wytrawna woń suchych ziół, nadal z drewnem w tle. Serge Noire ma być w założeniu zapachem-feniksem, ale ja nie czuję w nim ognistej potęgi, jest zbyt grzeczny i nieśmiały.

"A phoenix, the mythical bird of legend burns at the height of its splendour before emerging triumphant, reborn from the ashes in a choreography of flame, conjuring the shapes of yesterday in a dance of ashes. The swirls of oriental grey enrich the twilight with depth and intensity while windswept memories hint at the beauty of transformation.

An ode to everlasting beauty under cover of night's rich plumage"


Tak opisuje inspirację Serge Lutens. No cóż, jeśli zinterpretować to tak, że ów feniks powstaje z popiołów gumy balonowej i rozwija drzewno-kadzidlano-ziołowe skrzydła, to może rzeczywiście. Ale prawdziwie piękny popiół, panie Serge, i prawdziwie piękną szarość mieliśmy w Gris Clair, a nie tu. Stanowczo nie tu.
Serge Noire jest kompozycją zdecydowanie bardziej skomplikowaną i zmienną niż Rousse, ale czy przez to lepszą? Niekoniecznie, on również mnie rozczarował. Jednak dam mu jeszcze kiedyś szansę i kto wie, może feniks jednak obudzi się i powstanie.

Nuty: kadzidło, cynamon, ambra, czystek, paczula, laur, czarne drewno

Jakoś tak się złożyło, że wszystkie trzy zapachy Lutensa opisane dotychczas na tym blogu należą do grupy mniej przeze mnie lubianych lub obojętnych. Można pomyśleć, że nie lubię firmowanych przez pana Serge’a kompozycji, a tymczasem nic bardziej błędnego. Zatem wkrótce dla równowagi będzie coś innego, coś z etykietą „ulubieńcy autorki”.

17 wrz 2008

Etro, Ambra

Od gorąca twych płomieni zapłonęły liście drzew,
Od zieleni do czerwieni krążył lata senny lew.
Mała chmurka nad jej czołem, mała łezka słońca,
Pociemniało, poszarzało,
Jesień, jesień - jak to tak?


Poczułam jesień. Tak, właśnie dziś uznałam, że czas na coroczną zmianę zapachowej garderoby z „letniej” na „zimową”. Istnieją takie perfumy, których używam przez okrągły rok, niezależnie od pogody i temperatury, ale są też takie, które rezerwuję prawie wyłącznie na konkretne warunki. A zatem co roku jesienią na tyły szafki wędrują na przykład Un Jardin en Mediterranee i Pamplelune, a do przodu przesuwają się Habanita i Tea for Two. Wiosną, gdy tylko poczuję ciepło w powietrzu, oczywiście następuje zmiana.
Moja jesień w tym roku zaczyna się nie mimozami, jak w innej znanej piosence, lecz ambrą, na którą w zimne dni mam wyjątkowy apetyt. W moim stosunku do ambry jest w ogóle coś perwersyjnego. Nie podoba mi się – bo przecież paskudna jest, słodkawo-słona, fizjologiczna, w jakimś sensie brudna – ale są takie dni, że chcę ją nosić nawet wbrew sobie, nie mogę oderwać nosa od nadgarstka. I nie chodzi o to, że nagle zaczyna mi się podobać, po prostu jej potrzebuję. To jak oglądanie horrorów przez palce – nie chcesz nic widzieć, boisz się, ale i tak nie możesz się powstrzymać od zerkania.


Ambra Etro, która mi dziś towarzyszy, to dla mnie ambra niemal archetypiczna, zdecydowana, dominująca. Na początku nieco mnie odrzuca, czuję gorzkawy, niemal mszysty aromat geranium i gęsty, słodki syrop na kaszel. Ambra jest fizjologiczna i cielesna, jak woń rozgrzanej, złotobrązowej, natłuszczonej olejkiem skóry ze słoną nutą potu – ale bynajmniej nie zatęchłego, starego, tylko świeżego, jak po intensywnym wysiłku fizycznym. Niby panuje tu już spokój, ale pod skórą buzuje krew. To ambra ciepła, słodka i słona zarazem, złotobursztynowa, lśniąca, z lekkim drzewnym podtekstem, przystrojona paczulą i labdanum. W bazie piżmo swoją brudną zmysłowością dodatkowo podkreśla jej cielesne aspekty. Chyba nie jestem jeszcze gotowa przyznać, że mi się podoba, ale lubię ją nosić. Zwłaszcza w zimne i niedobre dni, takie jak dziś.
Trwałość bardzo dobra, a jak na eau de cologne wręcz zadziwiająco dobra.

Nuty: kolendra, bergamotka, cytryna, geranium, paczula, olejek labdanum, wanilia, piżmo, ambra

16 wrz 2008

Serge Lutens, Arabie – Smazony ryz, wazniaku.

Lutens w Polsce

Gdyby ktoś pół roku temu powiedział mi, że będę mogła kupić Lutensy w pięciu miejscach w Warszawie, pewnie wybuchnęłabym śmiechem. Ale niemożliwe stało się możliwe i na własne oczy widziałam dziś gablotkę pełną flakonów Lutensa w polskiej perfumerii. Bardzo mnie to cieszy, bo choć już dawno otrząsnęłam się ze ślepego uwielbienia dla duetu Sheldrake-Lutens – sami mi w tym zresztą pomogli – to jednak nie mogę nie cenić tej marki. W końcu pod tym szyldem ukazało się kilka zapachów, które zaliczam do swojej absolutnej czołówki: Gris Clair, Borneo 1834 i Iris Silver Mist; a także kilka takich, które po prostu bardzo cenię: Encens et Lavande, Douce Amere, Miel de Bois, Chergui, Ambre Sultan, Fumerie Turque. Właściwie to całkiem niezły wynik, więc i nie dziwota, że gdy tylko mogłam, pognałam co sił do perfumerii. Gablota w Douglasie – bo tam właśnie dziś udało mi się trafić – wygląda pięknie i imponująco, ale niestety była… zamknięta na cztery spusty. Tak więc mój zamiar przetestowania dziś Serge Noire, czyli najnowszego dzieła Sheldrake’a-Lutensa, spełzł na niczym, jako że cierpliwość nie jest największą cnotą niżej podpisanej, i nie za bardzo chciało mi się czekać, aż jakaś konsultantka będzie wolna i raczy ów sezam otworzyć. Zatem Czarna Serża kiedy indziej, a dziś capnęłam to, co stało wystawione na półce z męskimi nowościami - przypomniałam sobie Arabie i o tym właśnie dziś kilka słów.

Kuciak na otro

Tych słów nie będzie jednak wiele. Raczej nie skreślam nigdy zapachów „na zawsze”, lubię sobie pewne rzeczy odświeżać co jakiś czas, czasem co kilka lat (ach, moja wieczna, nadal trwająca walka z Opium! Nadal mam nadzieję, ze kiedyś się dogadamy), żeby się przekonać, czy nie odbieram ich inaczej niż kiedyś. Czasem owocuje to błyskotliwymi olśnieniami, a czasem… po prostu niczym. Niestety w przypadku Arabie nic się nie zmieniło, mimo sporego bogactwa składników ja nadal czuję tam głównie, zwłaszcza na początku, typowego kurczaka w sosie curry z chińskiej restauracji. Nawet lubię tę potrawę, ale na wszystkich bogów podziemi, nie mam ochoty tak pachnieć! Nie przeczę, po pewnym czasie zapach się rozwija, ale ten nieszczęsny kurczak wciąż gdzieś tam w tle jest i pozostaje do końca. Nie czuję fig i daktyli, a głównie przyprawy, słodko-ostre i wyraźnie kulinarne, odrobinę ciepłego drewna i może troszeczkę żywicy. Baza miękka, słodka, miodowa – ładna, ale to za mało. Nie ma tu Arabii, takie skojarzenia budzi we mnie raczej Chergui, może ewentualnie Ambre Sultan. Arabie jest zbyt kulinarne, nie potrafię do niego dotrzeć. Może wrócę do niego znów za rok lub dwa, bo ponoć potrafi być zupełnie inny.

Nuty: cedr, drzewo sandałowe, kandyzowana skórka mandarynki, suszone figi, daktyle, kminek, gałka muszkatołowa, goździk, cejloński kardamon, liść laurowy, balsamiczne żywice, bób tonka, syjamski benzoes, mirra, labdanum

13 wrz 2008

Profvmvm, Thvndra

Profvmvm to nieco dziwna marka, z pewnością niszowa i ceniąca się wysoko, ale ofertę ma właściwie dość nierówną. Bo cóż mogę pomyśleć o tym, że na jednej półce stoi Acqva e Zucchero, które pachnie jak brat bliźniak Pink Sugar Aquoliny, tyle że jakieś sześć razy droższy, i rzeczy tak intrygujące jak właśnie Thvndra. Nie mam oczywiście nic przeciwko Pink Sugar, są jak najbardziej na miejscu, jeśli ktoś ma ochotę na zapach cukru pudru i marshmallows. Ja akurat niekoniecznie mam i nie tego się spodziewam, sięgając po perfumy niszowej marki. Ale mniejsza o to, bo Thvndra jest wspaniała.


Thvndra to perfumy głęboko niepefumeryjne, śmiało zrywające z tym, czym perfumy zwykły być. Są bezkompromisowe i trudne. Na pewno nie są natomiast ładne, a już z pewnością nie w konwencjonalnym tego słowa znaczeniu.
Po aplikacji w nozdrza uderza ziemisty zapach wilgotnego rozkładu i roślinnej śmierci. To butwiejące liście, ulegające powolnemu rozkładowi drewno, nasączona wodą ściółka i blada, nitkowata grzybnia. To chłodny las po deszczu jesienią, ale dla mojego nosa z pewnością nie iglasty; nie czuję tam żywicy i zielonych igieł, za to mnóstwo liści. Taki zapach można poczuć, rozgarniając dłońmi bogatą, żywą ściółkę w poszukiwaniu grzybów.
Gdy minie pół godziny, po przodu wysuwa się mszysta, miękka, słodkawa paczula, której towarzyszą zielone, delikatne listki mięty. Ta paczula jest brązowa i puszysta, nie tak bardzo piwniczna, jak czasem potrafi być. Po mniej więcej godzinie stęchlizna trochę się przewietrza; ożywcza, zielona mięta brzmi coraz mocniej, choć wcześniej tylko nieśmiało snuła się gdzieś w głębi. Thvndra nie jest zapachem z gatunku migotliwych i bardzo zmiennych, niewiele więcej się już w niej dzieje, trwa w swojej dekadencko-paczulowo-miętowej postaci, a gaśnie nieco bardziej drzewnie i piżmowo.
Dużą przesadą byłoby twierdzić, że jestem synestetką. Nie jestem. Ale w przypadku zapachów często mam bardzo konkretne skojarzenia związane z kolorami, na przykład paczula zwykle kojarzy mi się z brązem. Całą Thvndrę zaś silnie odbieram jako zieloną i brązową.

To intrygujący zapach, z pewnością warto go poznać, choć może być trudny w odbiorze, szczególnie dla osób, które nie miały okazji poznać zbyt wielu perfumiarskich „dziwadełek”. Czy da się go w ogóle nosić? Na pewno tak, choć podejrzewam, że można tym wywołać pewną konsternację. W końcu niewiele osób spodziewa się, że bliźni może pachnieć wilgotną ściółką. Mi to jednak nigdy nie przeszkadzało i chyba postaram się o nieco większą ilość Thvndry. Zresztą w mojej szafce będzie miała odpowiednio obłąkane towarzystwo.

I na koniec uwaga natury technicznej: wiem, że pisownia przez v zamiast u wygląda nieco pretensjonalnie, ale producent taką właśnie stosuje, a mi się to bardzo podoba, więc tak właśnie piszę w przypadku wszystkich zapachów Profvmvm. Wkrótce Ichnvsa.

Nuty: liście, mięta, paczula, białe piżmo.

Zdjęcie lasu pochodzi ze strony http://www.acemile.ca

11 wrz 2008

Perfumy są ideą…


… tak głosi napis na blotterach perfumerii Galilu, których garść leży przede mną na klawiaturze. Przedwczoraj po raz pierwszy odwiedziłam nową lokalizację Galilu przy ul. Mokotowskiej (czy też właściwie Koszykowej – ale o tym za chwilę), czyli tak zwane Olfactory – ładna nazwa, nieprawdaż? To miejsce warto reklamować, dlatego dziś kilka słów o tej nowej lokalizacji i o tym, co tam nowego.

Olfactory oficjalnie ma adres Mokotowska 26, ale nie dajcie się zwieść, wejście jest od ulicy Koszykowej. Najłatwiej chyba dojechać do placu Konstytucji, skręcić we wschodnią część Koszykowej i przejść kawałek prosto, a następnie minąć skrzyżowanie z Mokotowską. Zaraz za skrzyżowaniem, po prawej stronie, zobaczymy żółty szyld Galilu. I jesteśmy w domu.
Wnętrze minimalistyczne, estetyczne, nowoczesne. Na prostych, szklanych półkach piękne bryły flakonów. Kanapa, stolik, krzesła.

W Olfactory, w odróżnieniu od „starej” lokalizacji przy Krakowskim Przedmieściu (którą też warto odwiedzić, zostały tam chociażby wszystkie zapachy Diptyque), są wyłącznie perfumy. Asortyment doskonały i wciąż się poszerza – Parfumerie Generale, Santa Maria Novella, Eau d’Italie… Spędziłam dłuższą chwilę na rozmowie z przemiłą (i kompetentną) panią z obsługi, która zaprezentowała mi całą linię Divine, najnowszej marki dostępnej w Galilu. Niestety nie podpisałam blotterów – mój błąd – a kilka zapachów stanowczo kwalifikuje się do bardziej szczegółowych testów, z pewnością L’Homme Sage i L’Homme de Coeur. Flakoniki testerów Divine są dość paskudne, ale jak się dowiedziałam, w przypadku produktu wygląda to zupełnie inaczej. Z pewnością warto poznać Divine.
Wkrótce pojawi się tam też Serge Lutens, a podobno za jakiś czas także Editions de Parfums Frederic Malle. Tak więc spełni się jednak moje małe marzenie o zdjęciu setki Musc Ravageur z półki polskiej perfumerii.

Perfumy są ideą, nie produktem. Wcale niegłupie hasło.

Przepraszam za jakość zdjęcia, robione komórką. Może później zdołam poprawić.

9 wrz 2008

Parfumerie Generale, Jardins de Kerylos


Dzisiaj, dla odmiany po ostatnich bagiennych i uduchowionych wyziewach, wybrałam się do zielonego ogrodu. I to nie byle jakiego – do śródziemnomorskiego, figowego ogrodu Kerylos.

Zapach zainspirowany został ogrodami wokół Villa Grecque Kerylos. Villa to niezwykłe miejsce, położone na Lazurowym Wybrzeżu, pomiędzy Niceą a Monako. Powstała na początku XX wieku z inicjatywy dwóch miłośników kultury starożytnej Grecji, Theodore’a Reinacha, archeologa i mecenasa sztuki, oraz architekta Emmanuela Pontremoli. Budowla wzorowana jest na greckich domach z 2. wieku przed naszą erą i jest naprawdę piękna. A samo słowo „kerylos”? Oznacza po prostu zimorodka, który w starożytnej Grecji uważany był ponoć za ptaka przynoszącego szczęście.


Jardins de Kerylos to przede wszystkim zapach figowy, czysty i bardzo przekonujący. Pierwsze nuty są słodkie i apetyczne, jak owoc, który ściśnięty w dłoni powoli wydziela kroplę lepkiego, gęstego soku. Po rozwinięciu jest lekki, suchy, ciepły i zdecydowanie zielony, z nutą drewna, pełny liści, poruszanych delikatnym, ciepłym wiatrem znad Morza Śródziemnego. I to wszystko. Nie jest bardzo skomplikowany, ale ta prostota to jedna z jego zalet – nie ma tu bałaganu, żadnego nadmiaru, żadnej zbędnej nuty. To po prostu ogród Kerylos.


Uwielbiam nosić figowe perfumy zwłaszcza latem, w ciepłe dni. Pięknie się wtedy rozwijają i naprawdę świetnie i wdzięcznie się je nosi. A teraz, jak mawiał pewien mój znajomy, „nareszcie idzie jesień i znowu wszystko umrze”. Jardins de Kerylos to coś w sam raz dla tych, którzy chcieliby na chwilę zatrzymać odchodzące powoli lato. I na przyszły rok, oczywiście.

Nuty: figa, sykomor, piżmo

Fotografia Villa Grecque Kerylos pochodzi ze strony http://www.villa-kerylos.com

Armani Privé, Bois d’Encens

Bois d’Encens to jedno z najwspanialszych kadzideł, jakie znam. A możecie mi wierzyć, że znam ich sporo, bo kadzidlane zapachy należą do moich ulubionych i wciąż poszukuję nowych interpretacji tych nut.

Wrażenia związane z tym zapachem jest mi wyjątkowo trudno ująć w słowa. Z jednej strony jest dla mnie idealnym kadzidłem ”kościelnym”, a z drugiej w swej doskonałości oderwanym od jakichkolwiek liturgicznych skojarzeń. Nie potrafię tego dobrze wyjaśnić.
Kadzidło jest tu czyste, suche, niemal krystaliczne, dodatkowo wyostrzone dzięki towarzystwu wetiweru i ostrego pieprzu w nucie głowy. Zapach jest gorzki, wytrawny i przestrzenny, przesycony eterycznymi, zielonkawymi oparami żywicy. Mamy tu dym, jasny i lekki, nieoleisty. Jak wspomniałam, to niemal idealne kościelne kadzidło, a to wrażenie potęguje jeszcze nuta drewna cedrowego – to specyficzny zapach starych, wypolerowanych, kościelnych ław. Tak właśnie pachną zabytkowe, drewniane, rzeźbione konfesjonały w kościele w moim mieście – wiekowe drewno, przesiąknięte dymem kadzidła. Jednocześnie to zapach całkowicie odczłowieczony i duchowy, uwolniony z okowów materii, pozbawiony sugestii cielesnych żądz i ziemskich ambicji, które często wiążę z perfumami skoncentrowanymi na kadzidle, takimi jak na przykład Avignon, Cardinal czy Black Tourmaline. Pod tym względem Bois d’Encens jest – dalekim wprawdzie, ale jednak – kuzynem Rock Crystal Oliviera Durbano.

Bois d’Encens – przynajmniej dla mnie – nie niesie ze sobą żadnej historii, nie przywołuje w myślach obrazów, które w przypadku niektórych zapachów, na przykład opisywanej wczoraj Habanity, wręcz mi się narzucają, ale jego urok jest nieodparty. Gdybym miała jednak w jakiś sposób go zobrazować, byłaby to pusta, cicha przestrzeń, w której jesteś sam. Nirwana? Być może.



A może jeszcze inaczej:

Musisz przejść wielką pustynię
Musisz ją przejść całkiem sam
Nikt jej nie przejdzie za Ciebie...


Pustynia jest tym, za co ją uważasz. Tutaj nie ma kłamstwa. Znikają wszelkie złudzenia. Tak się dzieje na pustyniach: zostajesz tylko ty i to, w co wierzyłeś.

Nuty: pieprz, wetiwer, dwa rodzaje kadzidła, cedr

Kadr pochodzi z filmu "Katedra"

7 wrz 2008

Molinard, Habanita - To the swamp...

…wywieźmy go na bagna, powiedziała Claudia do Louisa, stojąc nad ciałem Lestata.

Habanita to bagno, przez które płynął Jack Sparrow, by dotrzeć do chaty Tii Dalmy. Bagno, przez które Erzulie Gogol prowadziła ożywionego barona Saturdaya. Bagno, w którego głębię Claudia i Louis zepchnęli opróżnione z krwi ciało Lestata. To zapach mglistych trzęsawisk Missisipi, gdzie w ciemnej wodzie przemykają smukłe, groźne ciała aligatorów. To tajemnicze rytuały voodoo odprawiane pod niebem Luizjany.

Pierwsze nuty są mocne, apteczne, wręcz agresywne. Zapach jest ciemny i gęsty, ale nie lepki; pudrowy, jest w nim wyraźna woń skóry, ciężkiej mgły, przyduszonych, narkotycznych, oszołamiających kwiatów, ziemi i słodkawo butwiejących drzew. Gdzieś w głębi, podskórnie, drga sugestia czegoś niepokojącego, krwistego i cielesnego. W tę mgłę wplatają się smugi ciężkiego dymu z odległych ognisk, w których pali się jeszcze niewysuszonym, kapiącym gęstą, gorącą żywicą drewnem. Wokół majaczą upiorne sylwetki bezlistnych drzew, a zza gęstych oparów nie widać księżyca.

To dziwny, ale w jakiś przewrotny sposób niezwykle kuszący, wręcz magiczny spacer. Z czasem Habanita łagodnieje, akcent przenosi się zdecydowanie na słodki tytoń i ciemną, mięsistą różę. Na szczęście, i za to między innymi tak bardzo ją cenię, nie kończy się na mnie lepką wanilią, jak dzieje się w przypadku większości zapachów z tą nutą w bazie, ale gładkim połączeniem skóry, mchu i słodkawego drewna.

Habanita jest nieucywilizowana. To zapach przywodzący myśl mądrą kobietę, czarownicę, pewną siebie i swojej siły. Pogańską wiedźmę, kapłankę voodoo, łamiącą konwenanse femme fatale. To zapach do szpiku kości kobiecy, ale nie w sposób omdlewający i eteryczny, ale krwisty, silny i niebezpieczny.



Zapach powstał w 1921 roku, w założeniu miał służyć do aromatyzowania papierosów – sprzedawano go w formie saszetek wsuwanych do pudełka lub w płynnej postaci. Najwyraźniej bardzo się spodobał, gdyż już trzy lata później, w 1924 roku, Molinard wypuścił na rynek perfumy Habanita. Charakterystyczną, ciężką butelkę z ciemnego szkła, ozdobioną sylwetkami długowłosych nimf, zaprojektował sam René Lalique.

Kompozycje tak stare jak Habanita zwykle sprawiają mi kłopot, nie jestem raczej zaciekłą wielbicielką klasyków, choć z drugiej strony te, które przetrwały próbę czasu i pozostały na rynku do dziś, są na tyle oryginalne i interesujące, że potrafię je przynajmniej docenić. Jednak Wiedźmę z Bagien pokochałam, nie jest ona może zapachem współczesnym, ale raczej ponadczasowym, czy może raczej powinnam powiedzieć – bezczasowym, upływ lat po prostu nie ma na nią wpływu.




Nuty: galbanum, lentyszek, petitgrain, tytoń, heliotrop, jaśmin z Grasse, ylang-ylang, gałka muszkatołowa, róża, wetiwer, cedr, piżmo, ambra, drewno sandałowe, wanilia, paczula, mech dębowy

Kadry pochodzą z filmów "Wywiad z wampirem" i "Piraci z Karaibów"

31 sie 2008

Keiko Mecheri, Oliban

Poznałam dopiero dwa spośród ponad dwudziestu zapachów Keiko Mecheri. Pierwszy był Loukhoum, gęsty, jadalny i słodki do granic możliwości, ale przedziwnie pociągający nawet dla mnie, krzywiącej się na większość słodkości i wszelkich gourmands. Drugi to Oliban, zapach osnuty wokół nuty kadzidła olibanum, znanego także jako frankincense.

Istnieje wiele rozmaitych rodzajów kadzideł, ale to właśnie olibanum, pozyskiwane z żywicy drzew z rodzaju Boswellia (pol. kadzidłowiec), jest tym, które zwykle w tej części świata uważa się za kadzidło „typowe”. Dzieje się tak dlatego, że to właśnie ten rodzaj jest najczęściej używany w liturgii chrześcijańskiej i to właśnie dym palonej żywicy olibanowej zwykle unosi się w kościołach.

Mimo to Oliban nie nasuwa kościelnych czy liturgicznych skojarzeń. Najbardziej podoba mi się przez mniej więcej pierwszą godzinę. Kadzidło olibanowe wyczuwam tu w dwóch postaciach: nasyconej, lepkiej, lśniącej jeszcze żywą wilgocią żywicy i aromatycznych, ciemnych smug dymu. Jest tu też ciemna, pełna róża o omszałych płatkach i odrobina niemal jadalnej słodyczy łagodnego tytoniu i miodu. W tle czai się jakiś cień, rysa – to coś nieco brudnego i fizjologicznego, co przypisuję obecności ambry, która zwykle wywołuje u mnie tego typu skojarzenia. Z czasem ciężar przenosi się z kadzidła na cedr i zapach staje się zdecydowanie drzewny i dużo bardziej suchy.

Oliban w pewnym stopniu kojarzy mi się z Black Cashmere, co jest dużym komplementem, zważywszy że Black Cashmere należy do moich absolutnych faworytów. Podobieństwo wynika z charakterystycznego, dającego piękne efekty połączenia nut kadzidła, róży, drewna i miodu, obecnego w obu kompozycjach. Oliban to udany zapach, choć być może nieco zbyt monotonny i spokojny, ale na pewno przekonał mnie, że warto dać szansę kolejnym propozycjom Keiko Mecheri.




Nuty: olibanum, turecka róża, jasny tytoń, cedr z gór Atlas, ambra, miód

Na ilustracji: krzewy kadzidłowca

29 sie 2008

Po pierwsze: po co pisać?

Po co pisać o zapachach? Istnieje mnóstwo stron i blogów, których autorzy się tym zajmują, i wiele z tych osób pewnie robi to lepiej, niż ja zdołam. Jestem co prawda rzemieślnikiem słowa, ale moje teksty są raczej logiczne i formalne niż poruszająco poetyckie.

Jak pochwycić nieuchwytne, opisać nieopisywalne? To bardzo trudne, wszak próba opisu zapachu jest jak próba pochwycenia wiatru gołymi rękami. Poszukiwanie metody nie przynosi efektów. Obiektywnie i naukowo się nie da, bo gubią się wtedy emocje i opis staje się niepełny. Całkowicie subiektywnie, metaforycznie, poetycko – ale czy wtedy opis będzie miał jakąkolwiek wartość, niósł jakiekolwiek informacje dla kogokolwiek prócz autora? I czy sam autor za miesiąc, za rok odnajdzie w nim jakąkolwiek treść? Trzeba szukać złotego środka, choć nigdy nie da się osiągnąć idealnie pełnego, precyzyjnego i zadowalającego efektu. Musicie mi więc wybaczyć, jeśli czasem będę popadać w grafomanię. Mój zwykły lakoniczny i surowy styl niestety się tu nie sprawdzi.

Zamknąć w słowa wrażenia węchowe jest niezwykle trudno, bo oprócz efemerycznego z samej swej natury zapachu w grę wchodzą również wspomnienia, skojarzenia i emocje, u każdego wąchającego inne i unikalne. A ponoć to właśnie zapachy mają największą moc przywoływania wspomnień. Wraca też pytanie, które prześladuje mnie przy rozważaniach teoretycznoliterackich, czyli w jakim stopniu słowa są w ogóle w stanie opisać rzeczywistość, ale to temat zbyt szeroki i nie mieści się w ramach tej krótkiej notki.

Więc po co pisać?

Obcowanie z zapachami, nie tylko perfum, to jedna z moich największych pasji. Właściwie moje trwające już wiele lat zainteresowanie perfumami jest pochodną nieustannego obwąchiwania świata – odkąd pamiętam, węch był dla mnie jednym z najważniejszych zmysłów. Ale to znowu inna, długa historia.

Używanie perfum znaczy dla mnie coś więcej niż „ładnie pachnieć”. Na tym właściwie zupełnie mi nie zależy. Dzięki nim przenoszę się w inne miejsca i inny czas. Jestem drzewem, dymem, liściem, wiatrem znad pustyni i kamieniem. Wplatam we włosy korzenne przyprawy z arabskiego targu. Owijam się skórą, korą, źdźbłami suchej trawy, tarzam się w wilgotnej ziemi. Doświadczam niesamowitego bogactwa doznań.

Czuję potrzebę opisywania swoich spotkań za zapachami, nie chcę całkiem stracić tych wrażeń, pragnę zachować przynajmniej zbiór skojarzeń ujęty w słowa; wczoraj na przykład spisywałam strzępki zdań w pociągu, na skierowaniu do chirurga. Zamazałam całe. Trudno, chyba powiem, że je zgubiłam… Czasem opisanie pomaga skonkretyzować odczucia, dotrzeć do sedna, dlatego na temat większości poznawanych zapachów robię notatki, choćby krótkie. Nawet jeśli ograniczają się, zainspirowane przez pewnego polskiego krytyka literackiego, do słowa „bździna”.

Lubię też dzielić się tymi wrażeniami z innymi, wymieniać opinie, dyskutować, spojrzeć na zapach czyimiś oczami, czy właściwie poczuć go czyimś nosem. Nie przeszkadza mi różnica zdań, w końcu nie ma jednej obowiązującej oceny zapachu, o tym przekonałam się już dawno. Dlatego liczę na Was, czytelnicy – przyjaciele i znajomi, których wkrótce zaproszę do czytania tych tekstów, ale i nieznajomi, którzy być może trafią tu przypadkiem. Dlatego zdecydowałam się założyć tego bloga i stworzyć jedno miejsce, gdzie będę zamieszczać opisy konkretnych zapachów, które dotychczas były rozsypane po rozmaitych forach i plikach z notatkami. Co z tego wyniknie? Zobaczymy.

Będę opisywać rozmaite zapachy, piękne i brzydkie, delikatne i potężne, ulotne i porażająco trwałe, takie, które mnie porwały, i takie, które rozczarowały. Bez krygowania się i głaskania się po główkach. Przede wszystkim będą tu gościć zapachy niszowe, często dziwne i kontrowersyjne, bo takie najbardziej do mnie przemawiają. Nie będę szukać odpowiedzi na pytanie, które perfumy najbardziej podobają się chłopcom/dziewczynom, które są „sexy”, które są „najładniejsze i podobają się wszystkim”. Pomijając dość oczywistą bezsensowność tych pytań, to mnie po prostu zupełnie nie interesuje.

Piszę dla siebie, po to, by ująć w słowa, przynajmniej w części pochwycić i utrwalić swoje odczucia dotyczące zapachów. I dla Was, po to, by Wam je pokazać, jeśli oczywiście zechcecie przeczytać.



Testowane na własnej skórze.