Kadzidło, Mirra i… Ambra
Marka Annick Goutal, choć jej oferta jest bardzo rozbudowana i dopracowana, nie zdołała jak dotychczas wzbudzić we mnie większego entuzjazmu. Z nielicznymi wyjątkami, obejmującymi między innymi dobry męski zapach Sables, propozycje Annick Goutal są raczej przeciętne i bardzo bezpieczne, zachowawcze wręcz. Większość tych kompozycji mogłaby spokojnie stanąć na półkach sieciowych perfumerii i nie wyróżniałyby się bardzo na tle innych górnopółkowych zapachów. Być może tylko seria Les Orientalistes, której poświecony będzie ten i kilka następnych wpisów, miałaby szanse wzbudzić jakieś kontrowersje, choć z drugiej strony mam wrażenie, że już jakiś czas temu zatraciłam proporcje i wyczucie tego, co dla statystycznego nosa może być kontrowersyjne, więc trudno mi to ocenić.
Gdy w zeszłym roku rozeszła się wieść, że Annick Goutal ma zamiar wypuścić na rynek trio orientalnych zapachów, pomyślałam – świetnie, wreszcie coś dla mnie. Seria na początku obejmowała trzy kompozycje – Encens Flamboyant, Myrrhe Ardente i Ambre Fétiche, a po pewnym czasie dołączyła do nich czwarta, Musc Nomade. Przy ich tworzeniu Isabelle Doyen i Camille Goutal inspirowały się podobno rytuałami piękności stosowanymi w haremach. Cóż… Może powiem tylko, że niektóre inspiracje perfumiarzy nieodmiennie mnie zadziwiają. Gdy ujawniono nuty, pomyślałam – oj, jest trochę gorzej. Zestawienia wyglądały dość asekuracyjnie i zwierały rzeczy, które niekoniecznie chciałam tam oglądać. Jednak nie skreślam niczego przed powąchaniem, więc nie traciłam optymizmu. Teraz znam już całą czwórkę. Co z tego zostało? Dziś pierwszy Orientalista, czyli…
Encens Flamboyant
Najciekawszy w tym zapachu jest początek, jego pierwsze sekundy, które niestety ulatniają się błyskawicznie. Najpiękniejsze jest dosłownie jedno, pierwsze uderzenie molekuł zapachu – wtedy Encens Flamboyant pachnie niemal jak znany zapewne wszystkim syrop Flegamina. Lubię woń tego syropu, więc takie otwarcie do mnie przemawia.
Kadzidlany Orientalista to zapach, który określiłabym jako „kominkowy”. Jest gorący, pełny ognia; to otwarty, wesoły i trzaskający ogień na kominku, ciepły i bezpieczny, żadne infernalne, ciemne czy oleiste płomienie. Dym jest lekki, niezbyt gęsty, słodkawy; to dym z ognia palonego jeszcze niezbyt wysuszonym, pełnym żywicy drewnem. Mamy też aromatyczne, zielone zioła, a później gorzkie i apteczne nuty, zaostrzone dodatkowo przyprawami. Bardzo wyraźna jest gałka muszkatołowa, można niemal wyczuć, jak pali język; w tle majaczy delikatnie słodkawa woń, trochę jak przypalone, skarmelizowane, złotobrazowe kryształki – zapewne żywica frankincense. Róży nie czuję prawie wcale.
Na początku Encens Flamboyant jest więc całkiem niezły. Niestety ma w sobie coś, co sprawia, że czuję się w nim niekomfortowo: to ciągnąca się straszliwie, apteczna faza, ta rozdziwaczała, narzucająca się, aseptyczna jodła, połączona dodatkowo z szałwią. Ta nuta wyjątkowo mnie drażni, a zaczyna się przebijać już po 15 minutach od aplikacji, zaś po około godzinie całkowicie dominuje. I tak pozostaje aż do końca. Przez pierwszą godzinę kompozycja nawet mi się podoba, jest taka ciepła i swojsko domowa; później niestety trudno jest mi ją w ogóle znieść.
Trwałość EDP bardzo przeciętna.
Nuty: kadzidło frankincense (esencja i żywica), czarny i różowy pieprz, róża, kardamon, szałwia, gałka muszkatołowa, kadzidło „starokościelne” («vieille église»), balsam jodłowy, mastyks
5 lis 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz