7 lut 2011

Domowej roboty olejek z paczuli - etap pierwszy

Właśnie rozpoczęłam próbną produkcję olejku z paczuli. Suche liście mają charakterystyczny, ostry zapach, który – czego ciężko się dowiedzieć, czytając teksty w Internecie, a o czym ja przekonałam się przypadkowo – działa na koty w sposób porównywalny z zapachem waleriany. Potrzeba co najmniej 150 ml oleju na 20 g suszonych liści. Świeżo nastawiony olejek ma intensywny, niezbyt przyjemny zapach mokrego drewna i metalu, który niewiele przypomina to, co zwykle kojarzymy z zapachem paczuli. Teraz moczymy się przez miesiąc – i zobaczymy, co z tego wyjdzie. W razie czego mam jeszcze pół worka suszu:)

4 lut 2011

Eau d’Hiver, Editions de Parfums Frédéric Malle – pierwsze mgnienie wiosny


Styczeń wprawdzie wreszcie się skończył, ale do wiosny jeszcze daleko. Podczas długich, zimowych miesięcy lubię czasem założyć coś, co poprawia mi humor i przypomina o cieplejszych dniach. Zapachy nieco inne od mojej regularnej zapachowej garderoby, zapachy ciepłe, pełne życia i światła, na przykład figowe albo z nutami siana - Ichnusę, Bois Blond, Fougere Bengale… i tak jak dzisiaj L’Eau d’Hiver. Jean-Claude Ellena chyba doskonale rozumie takie zimowe tęsknoty, bo jego kompozycja jest idealnym zapachem na takie właśnie okazje.

Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, dlaczego tak wiele osób twierdzi, że to zimny zapach, prawdopodobnie działa tu magia nazwy. W istocie Eau d’Hiver – Woda Zimowa – jest zapachem rześkim, ale i wyraźnie ciepłym, antidotum na zimową chandrę, wspomnieniem wiosny, kiedy za oknem trzaska mróz lub pada zimny deszcz.
Lapach jest lekki i eteryczny, niemal transparentny. Bergamotka w nutach głowy pojawia się na kilka chwil i zaraz znika, podobnie wyczuwalne na początku nieco apteczne nuty po około pół godzinie rozmywają się w delikatnej, słodkawej woni miodu i heliotropu. Z czasem zapach staje się bardziej migdałowy i nieco pudrowy - to irys, który w tym przypadku nawet na chwilę nie pokazuje swojego ziemistego, kłączystego oblicza.

Ten zapach jest kolejnym dowodem na to, że na podstawie listy składników ciężko jest stworzyć sobie dobre wyobrażenie o danej kompozycji. Migdały, miód, heliotrop, irys – w innych rękach mógłby to być jadalno-kwiatowy ulepek o sile rażenia kowalskiego młota. Ale przecież to Ellena, perfumiarski minimalista, który nie bawi się w podobne nonsensy. Kompozycja jest doskonale wyważona, idealnie skomponowana i elegancka, pełna przestrzeni, przemyślana, bez choćby jednej zbędnej nuty. Ten zapach to także dowód na to, że we właściwych rękach każdy składnik może wybrzmieć doskonale. Nie przepadam za heliotropem, zazwyczaj spotykam go w kompozycjach nudzących banalnym romantyzmem albo duszących, ordynarnie cielesnych kwiatowcach. Jednak Jean-Calude Ellena wycisnął z niego całe piękno. Po tym właśnie poznajemy geniusza.

Eau d’Hiver jest doskonałym zapachem na zimowy dzień spędzony w domu – zimne powietrze na zewnątrz nie służy tej delikatnej, misternej konstrukcji – ale będzie się świetnie nosił również w cieplejsze dni. Jednak jeśli o mnie chodzi, doceniam go, ale nie wejdzie na stałe do mojej szafy; wystarczy mi odrobina na te paskudne chwile, kiedy tęskni się za wiosną. Przynajmniej na razie.

Dostępność w Polsce: perfumeria Galilu

Nuty: bergamotka, dzięgiel, irys, głóg, jaśmin, miód, heliotrop, goździk, migdały, piżmo, karmel.

13 lis 2010

Z pamiętnika alchemika;)

W życiu każdego perfumomaniaka przychodzi chyba taka chwila (zwykle zresztą dość wcześnie), kiedy zaczyna się zastanawiać, jak właściwie pachną poszczególne składniki. Wszyscy znamy zapach konwalii, skóry czy pomarańczy. Ale kwiat pomarańczy? Już niekoniecznie. Co z bardziej egzotycznymi i tajemniczymi składnikami, jak ambra, oud czy żywica guggul? Takiej wiedzy zwykle nie wynosimy z domu czy ze szkoły - mamy w programie edukacji wychowanie fizyczne, muzyczne, plastyczne i tak dalej, ale przedmiotu wychowanie zapachowe nie ma i raczej nie będzie. Nikt nie podtyka dzieciom pod nos fiolek z esencjami i nie mówi „powąchajcie, to jest ambra, a to tuberoza…” Oczywiście mam świadomość, że dla większości społeczeństwa jest to zbędna wiedza i fanaberie. Ale jednak trochę szkoda.

Zwykle więc zakasujemy rękawy i zdobywamy tę wiedzę metodą eliminacji, żmudnie analizując składy poszczególnych zapachów i odsiewając to, co już znamy. Metoda jest czasochłonna i pracochłonna, ale dość skuteczna. W końcu nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Jednak nie wszystkim to wystarcza. I tu dochodzimy do esencji, czystych składników perfumarskiego rzemiosła. To oddzielna, szeroka i interesująca gałąź zapachowej fascynacji. Pojedyncza nuta solo może pachnieć zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażaliśmy, wąchając ją w kompozycji. Esencje same w sobie również zmieniają swój zapach na skórze. Zapach esencji może zależeć od czasu dojrzewania czy przechowywania. Świeżo nastawiony olejek paczulowy pachnie mokrym drewnem i metalem. Czysty styraks śmierdzi, i dopiero po pewnym czasie na powietrzu zaczyna przypominać to, co znamy z kompozycji zapachowych. Jeden jaśmin nie przypomina drugiego. Dotychczas tylko od czasu do czasu zbaczałam w tym kierunku, ale ten temat zaczyna mnie fascynować coraz bardziej. Czyste esencje to niezmierzone morze często zaskakujących zmysłowych doświadczeń. Nie mówię, żeby od razu skakać do niego na główkę, ale warto się przynajmniej popluskać.


W życiu każdego perfumomaniaka przychodzi też chyba prędzej czy później pokusa – a może by tak samemu coś zmieszać…? Może spróbować coś samemu nastawić? Na szczęście mamy internet, a w nim sklepy oferujące rozmaite gotowe esencje, a oprócz tego oleje, liście, przyprawy, receptury i oczywiście instrukcje osób bardziej w tej materii doświadczonych. Dzięki temu każdy może się pobawić w domorosłego alchemika i zmieszać własne pachnidło, nie wyłączając mnie. Powoli gromadzę różne olejki, liście i absoluty. Nie mam wielkich złudzeń co do swojego talentu w tej materii, ale warto spróbować choćby dlatego, żeby zobaczyć, jak to wygląda, jak dojrzewają takie nastawy, jak łączą się ze sobą poszczególne składniki, i dla czystej radości babrania się w zapachach.

Do czego właściwie zmierza ten post? Jeśli za jakiś czas będę próbowała wysmarować was czymś z podejrzanie nieoznakowanej fiolki lub butelki, na wszelki wypadek się nie zgadzajcie.

Efekt może być mroczny;)

7 lis 2010

Opowiem wam nową historię…


Histories de Parfums to marka, którą nazwałabym koncepcyjną. Nie da się nie zauważyć, że jej założyciel i jednocześnie twórca kompozycji, Gerald Ghislain, głęboko przemyślał, co i w jaki sposób chce przekazać swoim odbiorcom. Histories de Parfums to zapachowa biblioteka, a każda kompozycja jest jak książka, zamknięta we flakonie historia – osoby, miejsca, składnika… Histories de Parfums to nowatorski sposób prezentowania zapachu – w szklanych lejkach z papierowymi filtrami nasączonymi perfumami, pozwalających natychmiast zapoznać się z kompozycją w rozwiniętej postaci. Histories de Parfums to też jedyna tuberoza, która mnie przekonuje – ale o tym kiedy indziej. Natomiast dziś…

1740 Markiz de Sade

Z 1740 spotykałam się już kilka razy, najpierw na blotterze, potem na własnej skórze, ale zawsze odbywało się to w mało sprzyjających warunkach, w towarzystwie innych zapachów, często bardziej hałaśliwych i narzucających się, bo ta kompozycja, wbrew swojej nazwie, jest raczej dyskretna. A jak można docenić taki zapach, gdy na drugim nadgarstku wrzeszczy i ciska się rozbuchana, dzika Oxiana, a wokół szyi wije się Paczula Villoresi? Dziś miałam wreszcie okazję przestawać go w domowym zaciszu, poświęcić mu całą uwagę, na którą zasługuje. Odwdzięczył się za to, odsłaniając całe swoje piękno.
Pani Asia Missala, która zaraziła mnie chęcią poznania Markiza, stwierdziła że ten zapach i postać zupełnie jej do siebie nie przystają. W pełni się z tym zgadzam. Donatien Alphonse François de Sade to postać znana chyba każdemu, kto wychował się w zachodniej kulturze. Niesławny libertyn, którego nazwisko wymienia się porozumiewawczym szeptem, zdeprawowany do szpiku kości pisarz, którego dzieła otacza nimb mroku i tajemnicy. Całe życie poświęcam się zgłębianiu rozmaitych meandrów i poznawaniu różnych twarzy literatury, więc w pewnym momencie postanowiłam sięgnąć również po twórczość Markiza i, kolokwialnie mówiąc, zobaczyć o co tyle hałasu. Nie było to szczególnie trudne, większość dzieł dało się znaleźć w publicznej bibliotece. I tak poznałam Juliettę, Justynę, Zbrodnie miłości, Filozofię w buduarze i niesławne 120 dni Sodomy.

Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że jest to po prostu kiepska literatura, fabuły są schematyczne, warsztat pisarski autora mizerny, a filozofia, którą wielu tak wychwala, budzi li tylko uśmiech politowania. Dzisiaj już nawet treść niewielu pewnie zaszokuje. Owszem w swoich czasach był postacią ważną i w pewien sposób nowatorską, ale niewiele w tym rzeczywistej wartości literackiej. Legenda mrocznego Markiza, dekadenckiego geniusza, runęła w moich oczach jak domek z kart.
Niemniej jednak, myśląc o zapachu zainspirowanym tą postacią, spodziewałam się jakiegoś nawiązania do tej właśnie legendy, czyli zapachu odwołującego się do mrocznych żądz, cielesnego, dekadenckiego, niepokojącego.

Nic z tych rzeczy.

Novum Lumen Chymicum

Początek zapachu jest lepki, gęsty i słodkawy, medyczny, przywodzi na myśl syrop. Z czasem jednak staje się coraz pikantniejszy mocnym kardamonem i kolendrą, choć nadal słodkawy. Stopniowo traci lepkość, staje się coraz bardziej suchy, czujemy ciemne, szlachetne drewno, skórę z opraw starych ksiąg. Bardzo wyraźnie wyczuwalna jest sucha, pylista paczula, jednak bez charakterystycznej dla tego składnika piwnicznej nutki. Z czasem w tle delikatnie przebija się piękna, żywiczna nuta ciemnego labdanum, wyraźna zwłaszcza po ogrzaniu, nieco spychając skórę na dalszy plan. W bazie wyczuwalne jest przede wszystkim drewno i wanilia, i to wanilia w pięknym wydaniu – podana nie tak jak w większości popularnych perfum, jako mdlący, słodki aromat przypominający wanilinowy zapach do ciasta, lecz w formie aromatycznej i eleganckiej naturalnej wanilii. Dlatego nawet jeśli normalnie nie lubicie „waniliowych perfum”, nie skreślajcie dzieła Geralda Ghislaina, może się okazać, że taka wanilia jednak wam się spodoba. Przejście od gęstej i lepkiej fazy słodkiego syropu do suchej, wytrawnej mieszanki drewna, skóry i paczuli jest płynne i łagodne, przeprowadzone po mistrzowsku.


Niniejszym stanowczo odmawiam nazywania tej pięknej kompozycji nazwiskiem osiemnastowiecznego francuskiego grafomana.
To zapach ciemny i ciepły, wiśniowy i ciemnobrązowy. Kojarzy mi się z podziemnym, ciemnym laboratorium maga lub alchemika, nieco zakurzonym, pełnym ksiąg, tajemniczej aparatury i retort, obowiązkowo z wypchanym krokodylem pod sufitem i dziwnymi eksponatami w szklanych słojach. To zapach mędrca i erudyty. Jeśli miałabym nazwać go czyimś nazwiskiem, niech będzie to mistrz Michał Sędziwój, Heliocanthaurus Borealis.

Faciat hoc quispiam alius quod fecit Sendivogius Polonus

...

Kompozycje Histories de Parfums mają jeszcze jedną niezaprzeczalną zaletę – są dostępne w małych, poręcznych flakonikach o pojemności 14 ml, co dla mnie, osoby posiadającej urągającą rozsądkowi liczbę flakonów, które zużywa potwornie wolno, jest doskonałym rozwiązaniem. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby więcej firm wprowadziło takie pojemności.

Dostępność w Polsce: Perfumerie Quality

Nuty: bergamotka, dawana, paczula, kolendra, kardamon, cedr, brzoza, labdanum, skóra, wanilia, elemi, nieśmiertelnik

30 kwi 2009

Heeley, Esprit du Tigre - Spirit of Beltaine

.
Udało mi się wreszcie znaleźć kontekst dla zapachu, z którym przez pewien czas nie mogłam dojść do ładu. A było tak…
Od rana zastanawiałam się, jaki zapach wybrać, żeby uczcić dzisiejsze święto Beltaine. Po namyśle wybór padł na szmaragdowozielone, magiczne Jade. Jednak kiedy sięgnęłam do szafki, coś innego najwyraźniej pokierowało moją ręką i pomyliłam atomizery z dekantami. Świadomie na pewno bym go nie wybrała. Esprit du Tigre. Spirit of the Tiger.
Jestem rzemieślnikiem słowa. Słowa to moje narzędzie pracy – przekształcam je, zmieniam, przestawiam, tworzę i znęcam się nad nimi na wszelkie znane ludzkości sposoby. Dlatego łatwo ulegam magii nazw, także w przypadku perfum, szybko wiążę z nimi pewne wyobrażenia, oczekiwania i obrazy. Nie raz już zwiodło mnie to na manowce i doprowadziło do rozczarowań. Nie inaczej było i w przypadku Esprit du Tigre.

Swego czasu bawiłyśmy się na forum Per Fumum w „ślepe testy” zapachów – to bardzo ciekawe doświadczenie, o którym może napiszę jeszcze coś więcej. W pierwszej fiolce bez podpisu, którą dostałam do testowania, był zapach kamforowy, potężny, zwierzęcy i obezwładniający. Idealne odwzorowanie mojego wyobrażenia o Duchu Tygrysa i dałabym sobie rękę uciąć, że to właśnie on znajduje się w owej fiolce. Tymczasem był to Black Tourmaline, pod którego przepotężnym urokiem pozostaję do dziś. Ta nazwa świetnie by do niego pasowała. W porównaniu z nim prawdziwy Esprit du Tigre, który poznałam niedługo potem, wydawał się blady i nieciekawy. Nie mogłam znaleźć dla niego miejsca, choć nie potrafiłam go też całkiem skreślić, bo miałam świadomość, że to moje wyobrażenie o nim wyrządziło mu krzywdę.
Dziś wreszcie, w dzień Beltaine, odleźliśmy się nawzajem, choć w sposób zupełnie nieoczekiwany i dla osób, które znają ten zapach – określany często jako chemiczny i apteczny – być może nawet dziwny. Po raz kolejny przekonałam się, że dla niektórych zapachów musi po prostu przyjść odpowiedni czas i miejsce. Kamforowy, eteryczny powiew Esprit du Tigre lekko przewietrza zatoki, a przyprawy rozgrzewają delikatnie jak słońce w pierwsze ciepłe dni. Listki mięty kontrastują chłodem jak ostatnie wspomnienie zimy. Zapach jest przejrzyście jasnozielony, migotliwy i przestrzenny, pełny świeżego powietrza. To oddech głęboko wciągnięty do płuc, rześki i pobudzający, niosący lekkie nuty liści i drewna. Delikatne i niewymuszone przejście od zimy do lata, od zimna do ciepła, od ciemności do światła, od śmierci do życia. Chwila zawieszenia przed wybuchem energii. Spokojne przebudzenie.

Życzę szczęścia wszystkim, którzy świętują Beltaine i tym, którzy tylko ciepło myślą o tym święcie. Hail the Queen of the May!

All across the barren land
Still cold from winter's hand
It has been a time for tears
Season of the Goddess return
On this eve, the first summer night
Out of the darkness and into the light
Set the Beltaine fires alight
Season of the Goddess return
Hail! Hail! the Queen of the May
Now is the season, now is the day
A time to laugh and a time to play
Hail! Hail! the Queen of the May
Through the time when the green leaves hide
The dream of summer has kept us alive
Through the darkness we have survived
Season of the Goddess return
Let the leaves be green again
Let us all be free from pain
Out of the ice and into the flame
Season of the Goddess return!


Chyba już rzeczywiście czas na odrodzenie.

Dostępność w Polsce: Perfumeria Galilu

Nuty: mięta, kamfora, czarny pieprz, goździki, kardamon, cynamon, wetiwer

Na zdjęciu Candia, wokalistka zespołu Inkubus Sukkubus. Zdjęcie pochodzi ze strony zespołu: www.inkubussukkubus.com/

30 sty 2009

Comme des Garçons, Tea – postapokaliptyczna herbatka

Pozostaniemy dziś w infernalnych klimatach. Jeśli diabeł oprócz starej whiskey pija też herbatę, to jej olfaktoryczną reprezentacją jest Tea Comme des Garçons.
Zapach herbaciany zwykle kojarzy się z czymś stosunkowo lekkim i orzeźwiającym, odpowiednim na lato. Ale i w tej rodzinie zdarzają się czarne owce, herbaty ciężkie i mocne, dymne i zdecydowane: Tea for Two, Eau du Fier… i Tea.

Fire at will

Tea Comme des Garçons należy do niezbyt groźnej poza tym serii Leaves i jest zamknięta w jasnozielonym flakonie; zwiedziona tymi zewnętrznymi pozorami i spisem nut spodziewałam się swego czasu, że będzie to zapach w rodzaju herbat Bvlgari (które zresztą bardzo lubię, wszystkie bez wyjątku). Powinnam się mieć na baczności, przecież mnie ostrzeżono. W końcu wiedziałam też, czego można się po tej marce spodziewać. Powinnam zauważyć, ze zieleń flakonu jest trochę zbyt jadowita i chorobliwa. Mimo to pierwsze spotkanie z Tea było szokiem, ale też szokiem pełnym zachwytu.



Spójrzmy: czarna herbata i mate, bergamota, płatki róży i cedr. Brzmi smacznie? Spodziewaliście się miłej różanej herbatki z cytryną? Ha! Nic z tego. Nie tutaj.
Tea już od pierwszej chwili zalewa gardło płynną smołą. Ta herbata ma dla mnie dwa oblicza – po pierwsze to zapach postapokaliptyczny, szpetny i nieco brudny, ale przy tym niezaprzeczalnie stylowy, jak wojownicy szos w skórzanych kurtkach i wysokich butach. To guma opon ich zdezelowanych samochodów, gotująca się w słońcu wyjałowionych, płowych równin, niemal zlewająca się z parującym, miękkim asfaltem; to rdza na maskach, przykurzone ubrania, naoliwione karabiny i przeciwsłoneczne okulary.
Tea to też piekielna herbatka gotująca sie w kotle diabła, kotle ogrzewanym smołą, cedrowymi szczapami i płonącą gumą. Herbata jest czarna, bardzo mocna, gęsta i gorzka, z wirującą cytrusową smugą bergamoty, której rys ładnie wzbogaca zapach. Paruje jakimś aromatycznym, na poły chemicznym wyziewem, a w zawirowaniach płynu raz po raz wypływa to gorzko, wytrawnie pachnący liść herbaty, to kilka ciemnoczerwonych, mięsistych płatków róży.
Jedyna rzecz, która mnie w tym zapachu na początku rozczarowała, to fakt, że bardzo szybko ulotnił się z mojej skóry. Koniec nastąpił zbyt szybko, miałam jeszcze nadzieję na rozwinięcie tej interesującej historii, a tu już pokazano mi planszę z napisem THE END. Jednak mimo to obraz jest na tyle wciągający, że chętnie się do niego wraca.

Dostępność w Polsce: sklep RS2 w Warszawie przy ul. Koszykowej 24. Obecnie nie ma w Polsce żadnego Guerrilla Store. Zapachy Comme des Garçons są też dość powszechnie dostępne na Allegro.

Nuty: czarna herbata, bergamotka, płatki róży, cedr, absolut mate

Kadr pochodzi z filmu Mad Max 2: Wojownik Szos

28 sty 2009

Profvmvm, Fvmidvs – Diabeł pija starą whiskey

Fvmidvs. Z niecierpliwością czekałam na to spotkanie, bo zapach budzi kontrowersje, a opinie na jego temat są skrajne, od obrzydzenia po zachwyt. Zastanawiałam się, po której stronie ja się znajdę. Ale do tej kwestii wrócimy później.
Wspominałam już przy okazji recenzji Thvndry, że oferta firmy Profvmvm jest dziwnie nierówna i każdy kolejny test utwierdza mnie w tym przekonaniu. Mam wrażenie, że zapachy tej marki, przynajmniej te, które dotychczas poznałam, dzielą się na dwie grupy – jedna to dobrej jakości, ale niespecjalnie wyróżniające się, często jadalne (i słodkie) propozycje takie jak Acqva e Zucchero (ależ się na niego uwzięłam), Confetto czy nowa Dambrosia, a druga to prawdziwe dziwadełka i zapachy o zdecydowanym charakterze – jak Thvndra, Victrix, Olibanvm czy (a może przede wszystkim) dzisiejszy bohater, Fvmidvs.
Jak w przypadku wszystkich kompozycji Profvmvm, lista nut jest nader krótka, co zapachowi bynajmniej nie szkodzi.

"Tak mocą bożą, bez ognia przyczyny
W padolnym żłobie smoła wrzała zgęsła
I ośliniała całą głąb kotliny
Widziałem jeno tyle, że się trzęsła
W bańkach powierzchnia bulgocąca wrzątku:
To się wzdymała w kożuch, to znów klęsła."


Początek jest bardzo ekspansywny, wyrazisty i na pewno nie nazwałabym go ładnym - to płonące, buchające gęstym, czarnym dymem opony i gorąca, piekielna smoła. Zapach jest ohydnie fascynujący w jakiś przewrotny sposób, lekko wilgotnawy, ziemisty, ale też gorący i trzaskający. Po jakimś kwadransie zapach powoli traci najbardziej odrzucające elementy, staje się dymno-drzewny, ewaporujący gorącym aromatem parujących drzewnych soków. Jest gorzki, nieco chropawy i szlachetnie surowy. Głęboki, dymny, ciemny i bogaty aromat whiskey to rdzeń tej kompozycji, doskonale dopełniony korzeniem wetiweru i korą brzozową, która dodaje zapachowi odrobinę skórzanych nut – ta kora świetnie potrafi udawać skórę. Fvumidvs to taki Szatan ze zmarszczoną brwią, nie cierpiący i romantyczny, jak czasem lubią portretować go poeci czy filmowcy, ale silny i gniewny, pachnący gorącą smołą, płomieniami i dobrą whiskey. Nie, w Fvmidvsie nie ma nic romantycznego, miłego czy ładnego. Fvmidvs jest posępny, pewny siebie i bez cienia poczucia humoru. Nie ma w sobie, mimo całego ognia i dymu, czegoś, co można by określić jako „ciepło” – on jest odpychający, dystansujący, ale i intrygujący zarazem. Nie ma w nim jakichś dramatycznych zwrotów akcji, mam wrażenie, że zapach rozwija się spójnie i konsekwentnie. I to jest dobre, czasem potrzebny jest taki wyraziście zarysowany, zdecydowany charakter.



Piękna ohyda

Przeważają opinie, że to zapach męski. Zgadzam się, że na mężczyźnie mógłby leżeć doskonale, i zapewne obejrzałam się za kimś, kto by nim pachniał, ale jak zwykle muszę zaprotestować przeciwko takiemu kategorycznemu przyporządkowaniu. Ze mną Fvmidvs współgra idealnie, choć rozumiem, że wiele osób ten zapach może uwierać. To moje nowe olśnienie, a od pewnego czasu zapachowe olśnienia nie zdarzają mi się często, ostatnio chyba przy Gris Clair. Łatwiej jest o nie na początku zapachowej drogi, po setkach czy tysiącach przetestowanych kompozycji oczywiste jest, żę zachwyt staje się rzeczą coraz trudniejszą i rzadszą. Ale tym lepiej smakuje. Ja zostałam zauroczona Fvmidvsem, ale jeszcze nie stawiam go w szeregu „ulubieńców” – jest na to za wcześnie, zobaczymy, czy ta fascynacja przetrwa próbę czasu.

Dostępność w Polsce: perfumerie Quality.

Nuty: ekstrakt destylowanej szkockiej whiskey, korzeń wetiweru, kora brzozy.

Kadr pochodzi z filmu "Armia Boga"