Pozostaniemy dziś w infernalnych klimatach. Jeśli diabeł oprócz starej whiskey pija też herbatę, to jej olfaktoryczną reprezentacją jest Tea Comme des Garçons.
Zapach herbaciany zwykle kojarzy się z czymś stosunkowo lekkim i orzeźwiającym, odpowiednim na lato. Ale i w tej rodzinie zdarzają się czarne owce, herbaty ciężkie i mocne, dymne i zdecydowane: Tea for Two, Eau du Fier… i Tea.
Fire at will
Tea Comme des Garçons należy do niezbyt groźnej poza tym serii Leaves i jest zamknięta w jasnozielonym flakonie; zwiedziona tymi zewnętrznymi pozorami i spisem nut spodziewałam się swego czasu, że będzie to zapach w rodzaju herbat Bvlgari (które zresztą bardzo lubię, wszystkie bez wyjątku). Powinnam się mieć na baczności, przecież mnie ostrzeżono. W końcu wiedziałam też, czego można się po tej marce spodziewać. Powinnam zauważyć, ze zieleń flakonu jest trochę zbyt jadowita i chorobliwa. Mimo to pierwsze spotkanie z Tea było szokiem, ale też szokiem pełnym zachwytu.
Spójrzmy: czarna herbata i mate, bergamota, płatki róży i cedr. Brzmi smacznie? Spodziewaliście się miłej różanej herbatki z cytryną? Ha! Nic z tego. Nie tutaj.
Tea już od pierwszej chwili zalewa gardło płynną smołą. Ta herbata ma dla mnie dwa oblicza – po pierwsze to zapach postapokaliptyczny, szpetny i nieco brudny, ale przy tym niezaprzeczalnie stylowy, jak wojownicy szos w skórzanych kurtkach i wysokich butach. To guma opon ich zdezelowanych samochodów, gotująca się w słońcu wyjałowionych, płowych równin, niemal zlewająca się z parującym, miękkim asfaltem; to rdza na maskach, przykurzone ubrania, naoliwione karabiny i przeciwsłoneczne okulary.
Tea to też piekielna herbatka gotująca sie w kotle diabła, kotle ogrzewanym smołą, cedrowymi szczapami i płonącą gumą. Herbata jest czarna, bardzo mocna, gęsta i gorzka, z wirującą cytrusową smugą bergamoty, której rys ładnie wzbogaca zapach. Paruje jakimś aromatycznym, na poły chemicznym wyziewem, a w zawirowaniach płynu raz po raz wypływa to gorzko, wytrawnie pachnący liść herbaty, to kilka ciemnoczerwonych, mięsistych płatków róży.
Jedyna rzecz, która mnie w tym zapachu na początku rozczarowała, to fakt, że bardzo szybko ulotnił się z mojej skóry. Koniec nastąpił zbyt szybko, miałam jeszcze nadzieję na rozwinięcie tej interesującej historii, a tu już pokazano mi planszę z napisem THE END. Jednak mimo to obraz jest na tyle wciągający, że chętnie się do niego wraca.
Dostępność w Polsce: sklep RS2 w Warszawie przy ul. Koszykowej 24. Obecnie nie ma w Polsce żadnego Guerrilla Store. Zapachy Comme des Garçons są też dość powszechnie dostępne na Allegro.
Nuty: czarna herbata, bergamotka, płatki róży, cedr, absolut mate
Kadr pochodzi z filmu Mad Max 2: Wojownik Szos
28 sty 2009
Profvmvm, Fvmidvs – Diabeł pija starą whiskey
Fvmidvs. Z niecierpliwością czekałam na to spotkanie, bo zapach budzi kontrowersje, a opinie na jego temat są skrajne, od obrzydzenia po zachwyt. Zastanawiałam się, po której stronie ja się znajdę. Ale do tej kwestii wrócimy później.
Wspominałam już przy okazji recenzji Thvndry, że oferta firmy Profvmvm jest dziwnie nierówna i każdy kolejny test utwierdza mnie w tym przekonaniu. Mam wrażenie, że zapachy tej marki, przynajmniej te, które dotychczas poznałam, dzielą się na dwie grupy – jedna to dobrej jakości, ale niespecjalnie wyróżniające się, często jadalne (i słodkie) propozycje takie jak Acqva e Zucchero (ależ się na niego uwzięłam), Confetto czy nowa Dambrosia, a druga to prawdziwe dziwadełka i zapachy o zdecydowanym charakterze – jak Thvndra, Victrix, Olibanvm czy (a może przede wszystkim) dzisiejszy bohater, Fvmidvs.
Jak w przypadku wszystkich kompozycji Profvmvm, lista nut jest nader krótka, co zapachowi bynajmniej nie szkodzi.
"Tak mocą bożą, bez ognia przyczyny
W padolnym żłobie smoła wrzała zgęsła
I ośliniała całą głąb kotliny
Widziałem jeno tyle, że się trzęsła
W bańkach powierzchnia bulgocąca wrzątku:
To się wzdymała w kożuch, to znów klęsła."
Początek jest bardzo ekspansywny, wyrazisty i na pewno nie nazwałabym go ładnym - to płonące, buchające gęstym, czarnym dymem opony i gorąca, piekielna smoła. Zapach jest ohydnie fascynujący w jakiś przewrotny sposób, lekko wilgotnawy, ziemisty, ale też gorący i trzaskający. Po jakimś kwadransie zapach powoli traci najbardziej odrzucające elementy, staje się dymno-drzewny, ewaporujący gorącym aromatem parujących drzewnych soków. Jest gorzki, nieco chropawy i szlachetnie surowy. Głęboki, dymny, ciemny i bogaty aromat whiskey to rdzeń tej kompozycji, doskonale dopełniony korzeniem wetiweru i korą brzozową, która dodaje zapachowi odrobinę skórzanych nut – ta kora świetnie potrafi udawać skórę. Fvumidvs to taki Szatan ze zmarszczoną brwią, nie cierpiący i romantyczny, jak czasem lubią portretować go poeci czy filmowcy, ale silny i gniewny, pachnący gorącą smołą, płomieniami i dobrą whiskey. Nie, w Fvmidvsie nie ma nic romantycznego, miłego czy ładnego. Fvmidvs jest posępny, pewny siebie i bez cienia poczucia humoru. Nie ma w sobie, mimo całego ognia i dymu, czegoś, co można by określić jako „ciepło” – on jest odpychający, dystansujący, ale i intrygujący zarazem. Nie ma w nim jakichś dramatycznych zwrotów akcji, mam wrażenie, że zapach rozwija się spójnie i konsekwentnie. I to jest dobre, czasem potrzebny jest taki wyraziście zarysowany, zdecydowany charakter.
Piękna ohyda
Przeważają opinie, że to zapach męski. Zgadzam się, że na mężczyźnie mógłby leżeć doskonale, i zapewne obejrzałam się za kimś, kto by nim pachniał, ale jak zwykle muszę zaprotestować przeciwko takiemu kategorycznemu przyporządkowaniu. Ze mną Fvmidvs współgra idealnie, choć rozumiem, że wiele osób ten zapach może uwierać. To moje nowe olśnienie, a od pewnego czasu zapachowe olśnienia nie zdarzają mi się często, ostatnio chyba przy Gris Clair. Łatwiej jest o nie na początku zapachowej drogi, po setkach czy tysiącach przetestowanych kompozycji oczywiste jest, żę zachwyt staje się rzeczą coraz trudniejszą i rzadszą. Ale tym lepiej smakuje. Ja zostałam zauroczona Fvmidvsem, ale jeszcze nie stawiam go w szeregu „ulubieńców” – jest na to za wcześnie, zobaczymy, czy ta fascynacja przetrwa próbę czasu.
Dostępność w Polsce: perfumerie Quality.
Nuty: ekstrakt destylowanej szkockiej whiskey, korzeń wetiweru, kora brzozy.
Kadr pochodzi z filmu "Armia Boga"
Wspominałam już przy okazji recenzji Thvndry, że oferta firmy Profvmvm jest dziwnie nierówna i każdy kolejny test utwierdza mnie w tym przekonaniu. Mam wrażenie, że zapachy tej marki, przynajmniej te, które dotychczas poznałam, dzielą się na dwie grupy – jedna to dobrej jakości, ale niespecjalnie wyróżniające się, często jadalne (i słodkie) propozycje takie jak Acqva e Zucchero (ależ się na niego uwzięłam), Confetto czy nowa Dambrosia, a druga to prawdziwe dziwadełka i zapachy o zdecydowanym charakterze – jak Thvndra, Victrix, Olibanvm czy (a może przede wszystkim) dzisiejszy bohater, Fvmidvs.
Jak w przypadku wszystkich kompozycji Profvmvm, lista nut jest nader krótka, co zapachowi bynajmniej nie szkodzi.
"Tak mocą bożą, bez ognia przyczyny
W padolnym żłobie smoła wrzała zgęsła
I ośliniała całą głąb kotliny
Widziałem jeno tyle, że się trzęsła
W bańkach powierzchnia bulgocąca wrzątku:
To się wzdymała w kożuch, to znów klęsła."
Początek jest bardzo ekspansywny, wyrazisty i na pewno nie nazwałabym go ładnym - to płonące, buchające gęstym, czarnym dymem opony i gorąca, piekielna smoła. Zapach jest ohydnie fascynujący w jakiś przewrotny sposób, lekko wilgotnawy, ziemisty, ale też gorący i trzaskający. Po jakimś kwadransie zapach powoli traci najbardziej odrzucające elementy, staje się dymno-drzewny, ewaporujący gorącym aromatem parujących drzewnych soków. Jest gorzki, nieco chropawy i szlachetnie surowy. Głęboki, dymny, ciemny i bogaty aromat whiskey to rdzeń tej kompozycji, doskonale dopełniony korzeniem wetiweru i korą brzozową, która dodaje zapachowi odrobinę skórzanych nut – ta kora świetnie potrafi udawać skórę. Fvumidvs to taki Szatan ze zmarszczoną brwią, nie cierpiący i romantyczny, jak czasem lubią portretować go poeci czy filmowcy, ale silny i gniewny, pachnący gorącą smołą, płomieniami i dobrą whiskey. Nie, w Fvmidvsie nie ma nic romantycznego, miłego czy ładnego. Fvmidvs jest posępny, pewny siebie i bez cienia poczucia humoru. Nie ma w sobie, mimo całego ognia i dymu, czegoś, co można by określić jako „ciepło” – on jest odpychający, dystansujący, ale i intrygujący zarazem. Nie ma w nim jakichś dramatycznych zwrotów akcji, mam wrażenie, że zapach rozwija się spójnie i konsekwentnie. I to jest dobre, czasem potrzebny jest taki wyraziście zarysowany, zdecydowany charakter.
Piękna ohyda
Przeważają opinie, że to zapach męski. Zgadzam się, że na mężczyźnie mógłby leżeć doskonale, i zapewne obejrzałam się za kimś, kto by nim pachniał, ale jak zwykle muszę zaprotestować przeciwko takiemu kategorycznemu przyporządkowaniu. Ze mną Fvmidvs współgra idealnie, choć rozumiem, że wiele osób ten zapach może uwierać. To moje nowe olśnienie, a od pewnego czasu zapachowe olśnienia nie zdarzają mi się często, ostatnio chyba przy Gris Clair. Łatwiej jest o nie na początku zapachowej drogi, po setkach czy tysiącach przetestowanych kompozycji oczywiste jest, żę zachwyt staje się rzeczą coraz trudniejszą i rzadszą. Ale tym lepiej smakuje. Ja zostałam zauroczona Fvmidvsem, ale jeszcze nie stawiam go w szeregu „ulubieńców” – jest na to za wcześnie, zobaczymy, czy ta fascynacja przetrwa próbę czasu.
Dostępność w Polsce: perfumerie Quality.
Nuty: ekstrakt destylowanej szkockiej whiskey, korzeń wetiweru, kora brzozy.
Kadr pochodzi z filmu "Armia Boga"
14 sty 2009
Parfum d’Empire, Aziyadé – (zbędne) dorabianie ideologii
Aziyadé, druga z zeszłorocznych premier marki Parfum d’Empire, ma być według zapewnień producenta zapachem silnie erotycznym – zawiera w sobie afrodyzjaki z rozmaitych kultur świata. Sama nazwa została zainspirowana tytułową bohaterką na wpół biograficznej książki Pierre’a Loti, francuskiego piewcy orientalizmu. O ile wiem, powieść nie została przetłumaczona na polski, ale też i niespecjalnie jest czego żałować. Aziyadé była młodą dziewczyną z haremu, w której zakochał się Loti… I naprawdę zastanawia mnie, co to za mania wśród firm perfumiarskich z tymi haremami? To kolejna tego typu inspiracja, czy naprawdę nie ma lepszych? Mam wrażenie, że producenci czasami sami strzelają sobie w stopę takimi i podobnymi nawiązaniami. Parfum d’Empire wyjątkowo w tym celuje. W końcu każdy, chcąc nie chcąc, czasem nawet podświadomie czy na wpół świadomie, w jakimś stopniu konfrontuje te podane przez producenta opisy z rzeczywistością.
Ale dość o tym. Jaka jest sama Aziyadé? Dla mnie to w początkowej fazie zapach zdecydowanie, w dobrym sensie jadalny. To zdecydowanie owocowy, intensywny i lejący, nieco kwaskowaty syrop. Miesza się w nim gęsta słodycz daktyli, soczyste pomarańcze, ich aromatyczne skórki, mnóstwo suszonych, słodkich owoców z odrobiną migdałów. Z czasem zapach staje się nieco lżejszy, mniej zawiesisty – nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że staje się lekki, ale jest przyjemny i naprawdę apetyczny. To nie „ogryzek”, w jaki często zmieniają się na mnie owocowe zapachy, czy fermentująca owocowa pulpa jak choćby w klasycznej Aqabie. Perfumy z przewagą nut owocowych rzadko pachną na mnie dobrze, więc czekałam, kiedy i Aziyadé się zepsuje, ale ona balansowała na krawędzi i nigdy jej nie przekroczyła. Z czasem stała się leciutko cytrusowa i ostra przyprawami - kardamonem, pylisto-drzewnym cynamonem, palącym imbirem. Przypomina mi jakiś smakowity wschodni deser, po arabsku bogaty, chwilami aż do przesady. Znacie Amouage Gold? Jeśli tak, to macie wyobrażenie tego, co mam na myśli, choć Gold jest przeładowany kwiatami, a Aziyadé słodkościami i innymi pysznościami. Po pewnym czasie zapach staje się mniej jadalny; mamy nieco oleisty, przyjemny aromat żywicy, urzeka mnie też coraz mocniej wyczuwalna suszona śliwka, której zapach uwielbiam, połączona z daktylami i cytrusami. Mamy też odrobinę brunatnej paczuli, w bazie jest lekka wanilia i cielesne aspekty piżma i kminu; ten ostatni niektórzy odbierają mocno fizjologicznie, jako intensywną nutę potu, ale ja na szczęście do nich nie należę.
Wszystko w tym zapachu jest apetyczne, wymieszane i gładko utarte, baza jest miękka i przyjemna. Zupełnie zbędne wydaje mi się przy tym doczepianie do zapachu haremowych nawiązań, nie do końca też przemawia do mnie odwoływanie się do afrodyzjaków. Mogę zaryzykować twierdzenie, że Aziyadé jest właściwie tym, czym spodziewałam się, że będzie Arabie, czyli apetycznym aromatem z orientalnej kuchni.
Aziyadé rozwija się ciekawiej i lepiej niż Yuzu Fou, ale tu też historia – przynajmniej na mojej skórze - kończy się nieco za szybko i za prosto.
Choć ma w sobie jakiś niezaprzeczalny urok, Aziyadé to jednak nie mój zapach; ale pewnie spodoba się miłośniczkom orientalnych gourmands.
W kwestii technicznej: jako że doszły mnie słuchy, że niektórzy z was wpędzają w stres obsługę perfumerii, pytając o niedostępne w szerszej dystrybucji zapachy, dla wygody czytelników i mając na uwadze stan nerwów konsultantek, od dziś przy każdej notce będę dodawać informacje na temat dostępności danego zapachu na terenie Polski, choć nie obiecuję, że zdołam je na bieżąco aktualizować.
Dostępność w Polsce: perfumerie Quality w Warszawie i we Wrocławiu oraz wybrane perfumerie spod znaku Quality’s Choice.
Nuty: granat, daktyle, migdały, pomarańcze, suszone śliwki, kardamon, cynamon, imbir, kmin, chleb świętojański, frankincense, wanilia, paczula, piżmo, czystek.
Obraz: Jules Joseph Lefebvre, Odaliska
Subskrybuj:
Posty (Atom)