26 wrz 2008

Serge Lutens, Rousse i Serge Noire

W końcu poczułam tę jesień tak bardzo, że się rozchorowałam i całkiem straciłam węch. Naprawdę nie cierpię takich dni, nie mogę niczego testować, perfumuję się wprawdzie, ale nie mam z tego żadnej przyjemności. Jestem zapachową egoistką; pachnienie tylko dla innych zupełnie mnie nie bawi. Zapewne jest to jedna z przyczyn tego, że wciąż poszukuję nowych wrażeń zapachowych. W każdym razie odzyskałam już węch, więc wybrałam się dziś ponownie na spotkanie z Lutensami i zapoznałam się z dwiema kompozycjami, których nie miałam wcześniej okazji wąchać.

Rousse – zielony cynamon


Rousse to stosunkowo nowa kompozycja, trafiła na rynek w zeszłym roku. Inspiracją dla jej powstania były wspomnienia Serge’a Lutensa o babci, która piekła i robiła i dżem… Urocze, nieprawdaż? Ten jednak, kto spodziewa się słodkiego, gęstego, jadalnego zapachu, srodze się zawiedzie. Nie znajdzie go w Rousse. Dominującą nutą jest tu z pewnością cynamon, ale nie w kuchennej postaci sproszkowanej przyprawy, którą babunia posypuje szarlotkę. Ten cynamon jest lekki, elegancki, odżegnuje się od kulinarnych konotacji. To raczej sucha, nieco pylista, przykurzona, twarda kora, taka jak na zdjęciu, bardziej gorzka niż słodka, dodatkowo ogrzana towarzystwem innych przypraw. Po pewnym czasie cynamon nabiera przedziwnej zieloności, tak jakby w martwej korze zostało jeszcze trochę życia i pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki wypuściła zielone listki. To całkiem ładna interpretacja, ale jakoś nie do końca trafia mi do serca. Rousse jest z pewnością komfortowy w noszeniu, trzyma się blisko skóry, tworząc wokół niej półprzejrzystą, lekką aurę. Trwałość niestety raczej słaba.

Nuty: mandarynka, cynamon, gałka muszkatołowa, przyprawy, nuty kwiatowe i aromatyczne, owoce, drewno cynamonowe, fiołek, cedr, sandałowiec, mahoń, ambra, piżmo, wanilia.

Serge Noire – kadzidlana pensjonarka

To z kolei najnowsza, tegoroczna propozycja Serge’a Lutensa, na którą czekałam z niecierpliwością, ponieważ ma w składzie kadzidło. Początek jest potworny – słodka, lepka, do bólu syntetyczna woń różowej gumy balonowej. Fe! Tego się tu stanowczo nie spodziewałam, później na szczęście jest lepiej, zapach przeobraża się kilkakrotnie. W drugiej fazie kompozycja się przewietrza, syntetyczna słodycz powoli zanika, pojawia się ciemne, jeszcze nieco wilgotne, zaczynające się palić drewno. Jest trochę czarnego, kadzidlanego dymu, ale całość jest dość lekka, przewiana delikatnym wiatrem i mam dziwne wrażenie, że gdzieś już coś podobnego wąchałam. Następnie dominować zaczynają eteryczne, nieco kamforowe nuty i wytrawna woń suchych ziół, nadal z drewnem w tle. Serge Noire ma być w założeniu zapachem-feniksem, ale ja nie czuję w nim ognistej potęgi, jest zbyt grzeczny i nieśmiały.

"A phoenix, the mythical bird of legend burns at the height of its splendour before emerging triumphant, reborn from the ashes in a choreography of flame, conjuring the shapes of yesterday in a dance of ashes. The swirls of oriental grey enrich the twilight with depth and intensity while windswept memories hint at the beauty of transformation.

An ode to everlasting beauty under cover of night's rich plumage"


Tak opisuje inspirację Serge Lutens. No cóż, jeśli zinterpretować to tak, że ów feniks powstaje z popiołów gumy balonowej i rozwija drzewno-kadzidlano-ziołowe skrzydła, to może rzeczywiście. Ale prawdziwie piękny popiół, panie Serge, i prawdziwie piękną szarość mieliśmy w Gris Clair, a nie tu. Stanowczo nie tu.
Serge Noire jest kompozycją zdecydowanie bardziej skomplikowaną i zmienną niż Rousse, ale czy przez to lepszą? Niekoniecznie, on również mnie rozczarował. Jednak dam mu jeszcze kiedyś szansę i kto wie, może feniks jednak obudzi się i powstanie.

Nuty: kadzidło, cynamon, ambra, czystek, paczula, laur, czarne drewno

Jakoś tak się złożyło, że wszystkie trzy zapachy Lutensa opisane dotychczas na tym blogu należą do grupy mniej przeze mnie lubianych lub obojętnych. Można pomyśleć, że nie lubię firmowanych przez pana Serge’a kompozycji, a tymczasem nic bardziej błędnego. Zatem wkrótce dla równowagi będzie coś innego, coś z etykietą „ulubieńcy autorki”.

17 wrz 2008

Etro, Ambra

Od gorąca twych płomieni zapłonęły liście drzew,
Od zieleni do czerwieni krążył lata senny lew.
Mała chmurka nad jej czołem, mała łezka słońca,
Pociemniało, poszarzało,
Jesień, jesień - jak to tak?


Poczułam jesień. Tak, właśnie dziś uznałam, że czas na coroczną zmianę zapachowej garderoby z „letniej” na „zimową”. Istnieją takie perfumy, których używam przez okrągły rok, niezależnie od pogody i temperatury, ale są też takie, które rezerwuję prawie wyłącznie na konkretne warunki. A zatem co roku jesienią na tyły szafki wędrują na przykład Un Jardin en Mediterranee i Pamplelune, a do przodu przesuwają się Habanita i Tea for Two. Wiosną, gdy tylko poczuję ciepło w powietrzu, oczywiście następuje zmiana.
Moja jesień w tym roku zaczyna się nie mimozami, jak w innej znanej piosence, lecz ambrą, na którą w zimne dni mam wyjątkowy apetyt. W moim stosunku do ambry jest w ogóle coś perwersyjnego. Nie podoba mi się – bo przecież paskudna jest, słodkawo-słona, fizjologiczna, w jakimś sensie brudna – ale są takie dni, że chcę ją nosić nawet wbrew sobie, nie mogę oderwać nosa od nadgarstka. I nie chodzi o to, że nagle zaczyna mi się podobać, po prostu jej potrzebuję. To jak oglądanie horrorów przez palce – nie chcesz nic widzieć, boisz się, ale i tak nie możesz się powstrzymać od zerkania.


Ambra Etro, która mi dziś towarzyszy, to dla mnie ambra niemal archetypiczna, zdecydowana, dominująca. Na początku nieco mnie odrzuca, czuję gorzkawy, niemal mszysty aromat geranium i gęsty, słodki syrop na kaszel. Ambra jest fizjologiczna i cielesna, jak woń rozgrzanej, złotobrązowej, natłuszczonej olejkiem skóry ze słoną nutą potu – ale bynajmniej nie zatęchłego, starego, tylko świeżego, jak po intensywnym wysiłku fizycznym. Niby panuje tu już spokój, ale pod skórą buzuje krew. To ambra ciepła, słodka i słona zarazem, złotobursztynowa, lśniąca, z lekkim drzewnym podtekstem, przystrojona paczulą i labdanum. W bazie piżmo swoją brudną zmysłowością dodatkowo podkreśla jej cielesne aspekty. Chyba nie jestem jeszcze gotowa przyznać, że mi się podoba, ale lubię ją nosić. Zwłaszcza w zimne i niedobre dni, takie jak dziś.
Trwałość bardzo dobra, a jak na eau de cologne wręcz zadziwiająco dobra.

Nuty: kolendra, bergamotka, cytryna, geranium, paczula, olejek labdanum, wanilia, piżmo, ambra

16 wrz 2008

Serge Lutens, Arabie – Smazony ryz, wazniaku.

Lutens w Polsce

Gdyby ktoś pół roku temu powiedział mi, że będę mogła kupić Lutensy w pięciu miejscach w Warszawie, pewnie wybuchnęłabym śmiechem. Ale niemożliwe stało się możliwe i na własne oczy widziałam dziś gablotkę pełną flakonów Lutensa w polskiej perfumerii. Bardzo mnie to cieszy, bo choć już dawno otrząsnęłam się ze ślepego uwielbienia dla duetu Sheldrake-Lutens – sami mi w tym zresztą pomogli – to jednak nie mogę nie cenić tej marki. W końcu pod tym szyldem ukazało się kilka zapachów, które zaliczam do swojej absolutnej czołówki: Gris Clair, Borneo 1834 i Iris Silver Mist; a także kilka takich, które po prostu bardzo cenię: Encens et Lavande, Douce Amere, Miel de Bois, Chergui, Ambre Sultan, Fumerie Turque. Właściwie to całkiem niezły wynik, więc i nie dziwota, że gdy tylko mogłam, pognałam co sił do perfumerii. Gablota w Douglasie – bo tam właśnie dziś udało mi się trafić – wygląda pięknie i imponująco, ale niestety była… zamknięta na cztery spusty. Tak więc mój zamiar przetestowania dziś Serge Noire, czyli najnowszego dzieła Sheldrake’a-Lutensa, spełzł na niczym, jako że cierpliwość nie jest największą cnotą niżej podpisanej, i nie za bardzo chciało mi się czekać, aż jakaś konsultantka będzie wolna i raczy ów sezam otworzyć. Zatem Czarna Serża kiedy indziej, a dziś capnęłam to, co stało wystawione na półce z męskimi nowościami - przypomniałam sobie Arabie i o tym właśnie dziś kilka słów.

Kuciak na otro

Tych słów nie będzie jednak wiele. Raczej nie skreślam nigdy zapachów „na zawsze”, lubię sobie pewne rzeczy odświeżać co jakiś czas, czasem co kilka lat (ach, moja wieczna, nadal trwająca walka z Opium! Nadal mam nadzieję, ze kiedyś się dogadamy), żeby się przekonać, czy nie odbieram ich inaczej niż kiedyś. Czasem owocuje to błyskotliwymi olśnieniami, a czasem… po prostu niczym. Niestety w przypadku Arabie nic się nie zmieniło, mimo sporego bogactwa składników ja nadal czuję tam głównie, zwłaszcza na początku, typowego kurczaka w sosie curry z chińskiej restauracji. Nawet lubię tę potrawę, ale na wszystkich bogów podziemi, nie mam ochoty tak pachnieć! Nie przeczę, po pewnym czasie zapach się rozwija, ale ten nieszczęsny kurczak wciąż gdzieś tam w tle jest i pozostaje do końca. Nie czuję fig i daktyli, a głównie przyprawy, słodko-ostre i wyraźnie kulinarne, odrobinę ciepłego drewna i może troszeczkę żywicy. Baza miękka, słodka, miodowa – ładna, ale to za mało. Nie ma tu Arabii, takie skojarzenia budzi we mnie raczej Chergui, może ewentualnie Ambre Sultan. Arabie jest zbyt kulinarne, nie potrafię do niego dotrzeć. Może wrócę do niego znów za rok lub dwa, bo ponoć potrafi być zupełnie inny.

Nuty: cedr, drzewo sandałowe, kandyzowana skórka mandarynki, suszone figi, daktyle, kminek, gałka muszkatołowa, goździk, cejloński kardamon, liść laurowy, balsamiczne żywice, bób tonka, syjamski benzoes, mirra, labdanum

13 wrz 2008

Profvmvm, Thvndra

Profvmvm to nieco dziwna marka, z pewnością niszowa i ceniąca się wysoko, ale ofertę ma właściwie dość nierówną. Bo cóż mogę pomyśleć o tym, że na jednej półce stoi Acqva e Zucchero, które pachnie jak brat bliźniak Pink Sugar Aquoliny, tyle że jakieś sześć razy droższy, i rzeczy tak intrygujące jak właśnie Thvndra. Nie mam oczywiście nic przeciwko Pink Sugar, są jak najbardziej na miejscu, jeśli ktoś ma ochotę na zapach cukru pudru i marshmallows. Ja akurat niekoniecznie mam i nie tego się spodziewam, sięgając po perfumy niszowej marki. Ale mniejsza o to, bo Thvndra jest wspaniała.


Thvndra to perfumy głęboko niepefumeryjne, śmiało zrywające z tym, czym perfumy zwykły być. Są bezkompromisowe i trudne. Na pewno nie są natomiast ładne, a już z pewnością nie w konwencjonalnym tego słowa znaczeniu.
Po aplikacji w nozdrza uderza ziemisty zapach wilgotnego rozkładu i roślinnej śmierci. To butwiejące liście, ulegające powolnemu rozkładowi drewno, nasączona wodą ściółka i blada, nitkowata grzybnia. To chłodny las po deszczu jesienią, ale dla mojego nosa z pewnością nie iglasty; nie czuję tam żywicy i zielonych igieł, za to mnóstwo liści. Taki zapach można poczuć, rozgarniając dłońmi bogatą, żywą ściółkę w poszukiwaniu grzybów.
Gdy minie pół godziny, po przodu wysuwa się mszysta, miękka, słodkawa paczula, której towarzyszą zielone, delikatne listki mięty. Ta paczula jest brązowa i puszysta, nie tak bardzo piwniczna, jak czasem potrafi być. Po mniej więcej godzinie stęchlizna trochę się przewietrza; ożywcza, zielona mięta brzmi coraz mocniej, choć wcześniej tylko nieśmiało snuła się gdzieś w głębi. Thvndra nie jest zapachem z gatunku migotliwych i bardzo zmiennych, niewiele więcej się już w niej dzieje, trwa w swojej dekadencko-paczulowo-miętowej postaci, a gaśnie nieco bardziej drzewnie i piżmowo.
Dużą przesadą byłoby twierdzić, że jestem synestetką. Nie jestem. Ale w przypadku zapachów często mam bardzo konkretne skojarzenia związane z kolorami, na przykład paczula zwykle kojarzy mi się z brązem. Całą Thvndrę zaś silnie odbieram jako zieloną i brązową.

To intrygujący zapach, z pewnością warto go poznać, choć może być trudny w odbiorze, szczególnie dla osób, które nie miały okazji poznać zbyt wielu perfumiarskich „dziwadełek”. Czy da się go w ogóle nosić? Na pewno tak, choć podejrzewam, że można tym wywołać pewną konsternację. W końcu niewiele osób spodziewa się, że bliźni może pachnieć wilgotną ściółką. Mi to jednak nigdy nie przeszkadzało i chyba postaram się o nieco większą ilość Thvndry. Zresztą w mojej szafce będzie miała odpowiednio obłąkane towarzystwo.

I na koniec uwaga natury technicznej: wiem, że pisownia przez v zamiast u wygląda nieco pretensjonalnie, ale producent taką właśnie stosuje, a mi się to bardzo podoba, więc tak właśnie piszę w przypadku wszystkich zapachów Profvmvm. Wkrótce Ichnvsa.

Nuty: liście, mięta, paczula, białe piżmo.

Zdjęcie lasu pochodzi ze strony http://www.acemile.ca

11 wrz 2008

Perfumy są ideą…


… tak głosi napis na blotterach perfumerii Galilu, których garść leży przede mną na klawiaturze. Przedwczoraj po raz pierwszy odwiedziłam nową lokalizację Galilu przy ul. Mokotowskiej (czy też właściwie Koszykowej – ale o tym za chwilę), czyli tak zwane Olfactory – ładna nazwa, nieprawdaż? To miejsce warto reklamować, dlatego dziś kilka słów o tej nowej lokalizacji i o tym, co tam nowego.

Olfactory oficjalnie ma adres Mokotowska 26, ale nie dajcie się zwieść, wejście jest od ulicy Koszykowej. Najłatwiej chyba dojechać do placu Konstytucji, skręcić we wschodnią część Koszykowej i przejść kawałek prosto, a następnie minąć skrzyżowanie z Mokotowską. Zaraz za skrzyżowaniem, po prawej stronie, zobaczymy żółty szyld Galilu. I jesteśmy w domu.
Wnętrze minimalistyczne, estetyczne, nowoczesne. Na prostych, szklanych półkach piękne bryły flakonów. Kanapa, stolik, krzesła.

W Olfactory, w odróżnieniu od „starej” lokalizacji przy Krakowskim Przedmieściu (którą też warto odwiedzić, zostały tam chociażby wszystkie zapachy Diptyque), są wyłącznie perfumy. Asortyment doskonały i wciąż się poszerza – Parfumerie Generale, Santa Maria Novella, Eau d’Italie… Spędziłam dłuższą chwilę na rozmowie z przemiłą (i kompetentną) panią z obsługi, która zaprezentowała mi całą linię Divine, najnowszej marki dostępnej w Galilu. Niestety nie podpisałam blotterów – mój błąd – a kilka zapachów stanowczo kwalifikuje się do bardziej szczegółowych testów, z pewnością L’Homme Sage i L’Homme de Coeur. Flakoniki testerów Divine są dość paskudne, ale jak się dowiedziałam, w przypadku produktu wygląda to zupełnie inaczej. Z pewnością warto poznać Divine.
Wkrótce pojawi się tam też Serge Lutens, a podobno za jakiś czas także Editions de Parfums Frederic Malle. Tak więc spełni się jednak moje małe marzenie o zdjęciu setki Musc Ravageur z półki polskiej perfumerii.

Perfumy są ideą, nie produktem. Wcale niegłupie hasło.

Przepraszam za jakość zdjęcia, robione komórką. Może później zdołam poprawić.

9 wrz 2008

Parfumerie Generale, Jardins de Kerylos


Dzisiaj, dla odmiany po ostatnich bagiennych i uduchowionych wyziewach, wybrałam się do zielonego ogrodu. I to nie byle jakiego – do śródziemnomorskiego, figowego ogrodu Kerylos.

Zapach zainspirowany został ogrodami wokół Villa Grecque Kerylos. Villa to niezwykłe miejsce, położone na Lazurowym Wybrzeżu, pomiędzy Niceą a Monako. Powstała na początku XX wieku z inicjatywy dwóch miłośników kultury starożytnej Grecji, Theodore’a Reinacha, archeologa i mecenasa sztuki, oraz architekta Emmanuela Pontremoli. Budowla wzorowana jest na greckich domach z 2. wieku przed naszą erą i jest naprawdę piękna. A samo słowo „kerylos”? Oznacza po prostu zimorodka, który w starożytnej Grecji uważany był ponoć za ptaka przynoszącego szczęście.


Jardins de Kerylos to przede wszystkim zapach figowy, czysty i bardzo przekonujący. Pierwsze nuty są słodkie i apetyczne, jak owoc, który ściśnięty w dłoni powoli wydziela kroplę lepkiego, gęstego soku. Po rozwinięciu jest lekki, suchy, ciepły i zdecydowanie zielony, z nutą drewna, pełny liści, poruszanych delikatnym, ciepłym wiatrem znad Morza Śródziemnego. I to wszystko. Nie jest bardzo skomplikowany, ale ta prostota to jedna z jego zalet – nie ma tu bałaganu, żadnego nadmiaru, żadnej zbędnej nuty. To po prostu ogród Kerylos.


Uwielbiam nosić figowe perfumy zwłaszcza latem, w ciepłe dni. Pięknie się wtedy rozwijają i naprawdę świetnie i wdzięcznie się je nosi. A teraz, jak mawiał pewien mój znajomy, „nareszcie idzie jesień i znowu wszystko umrze”. Jardins de Kerylos to coś w sam raz dla tych, którzy chcieliby na chwilę zatrzymać odchodzące powoli lato. I na przyszły rok, oczywiście.

Nuty: figa, sykomor, piżmo

Fotografia Villa Grecque Kerylos pochodzi ze strony http://www.villa-kerylos.com

Armani Privé, Bois d’Encens

Bois d’Encens to jedno z najwspanialszych kadzideł, jakie znam. A możecie mi wierzyć, że znam ich sporo, bo kadzidlane zapachy należą do moich ulubionych i wciąż poszukuję nowych interpretacji tych nut.

Wrażenia związane z tym zapachem jest mi wyjątkowo trudno ująć w słowa. Z jednej strony jest dla mnie idealnym kadzidłem ”kościelnym”, a z drugiej w swej doskonałości oderwanym od jakichkolwiek liturgicznych skojarzeń. Nie potrafię tego dobrze wyjaśnić.
Kadzidło jest tu czyste, suche, niemal krystaliczne, dodatkowo wyostrzone dzięki towarzystwu wetiweru i ostrego pieprzu w nucie głowy. Zapach jest gorzki, wytrawny i przestrzenny, przesycony eterycznymi, zielonkawymi oparami żywicy. Mamy tu dym, jasny i lekki, nieoleisty. Jak wspomniałam, to niemal idealne kościelne kadzidło, a to wrażenie potęguje jeszcze nuta drewna cedrowego – to specyficzny zapach starych, wypolerowanych, kościelnych ław. Tak właśnie pachną zabytkowe, drewniane, rzeźbione konfesjonały w kościele w moim mieście – wiekowe drewno, przesiąknięte dymem kadzidła. Jednocześnie to zapach całkowicie odczłowieczony i duchowy, uwolniony z okowów materii, pozbawiony sugestii cielesnych żądz i ziemskich ambicji, które często wiążę z perfumami skoncentrowanymi na kadzidle, takimi jak na przykład Avignon, Cardinal czy Black Tourmaline. Pod tym względem Bois d’Encens jest – dalekim wprawdzie, ale jednak – kuzynem Rock Crystal Oliviera Durbano.

Bois d’Encens – przynajmniej dla mnie – nie niesie ze sobą żadnej historii, nie przywołuje w myślach obrazów, które w przypadku niektórych zapachów, na przykład opisywanej wczoraj Habanity, wręcz mi się narzucają, ale jego urok jest nieodparty. Gdybym miała jednak w jakiś sposób go zobrazować, byłaby to pusta, cicha przestrzeń, w której jesteś sam. Nirwana? Być może.



A może jeszcze inaczej:

Musisz przejść wielką pustynię
Musisz ją przejść całkiem sam
Nikt jej nie przejdzie za Ciebie...


Pustynia jest tym, za co ją uważasz. Tutaj nie ma kłamstwa. Znikają wszelkie złudzenia. Tak się dzieje na pustyniach: zostajesz tylko ty i to, w co wierzyłeś.

Nuty: pieprz, wetiwer, dwa rodzaje kadzidła, cedr

Kadr pochodzi z filmu "Katedra"

7 wrz 2008

Molinard, Habanita - To the swamp...

…wywieźmy go na bagna, powiedziała Claudia do Louisa, stojąc nad ciałem Lestata.

Habanita to bagno, przez które płynął Jack Sparrow, by dotrzeć do chaty Tii Dalmy. Bagno, przez które Erzulie Gogol prowadziła ożywionego barona Saturdaya. Bagno, w którego głębię Claudia i Louis zepchnęli opróżnione z krwi ciało Lestata. To zapach mglistych trzęsawisk Missisipi, gdzie w ciemnej wodzie przemykają smukłe, groźne ciała aligatorów. To tajemnicze rytuały voodoo odprawiane pod niebem Luizjany.

Pierwsze nuty są mocne, apteczne, wręcz agresywne. Zapach jest ciemny i gęsty, ale nie lepki; pudrowy, jest w nim wyraźna woń skóry, ciężkiej mgły, przyduszonych, narkotycznych, oszołamiających kwiatów, ziemi i słodkawo butwiejących drzew. Gdzieś w głębi, podskórnie, drga sugestia czegoś niepokojącego, krwistego i cielesnego. W tę mgłę wplatają się smugi ciężkiego dymu z odległych ognisk, w których pali się jeszcze niewysuszonym, kapiącym gęstą, gorącą żywicą drewnem. Wokół majaczą upiorne sylwetki bezlistnych drzew, a zza gęstych oparów nie widać księżyca.

To dziwny, ale w jakiś przewrotny sposób niezwykle kuszący, wręcz magiczny spacer. Z czasem Habanita łagodnieje, akcent przenosi się zdecydowanie na słodki tytoń i ciemną, mięsistą różę. Na szczęście, i za to między innymi tak bardzo ją cenię, nie kończy się na mnie lepką wanilią, jak dzieje się w przypadku większości zapachów z tą nutą w bazie, ale gładkim połączeniem skóry, mchu i słodkawego drewna.

Habanita jest nieucywilizowana. To zapach przywodzący myśl mądrą kobietę, czarownicę, pewną siebie i swojej siły. Pogańską wiedźmę, kapłankę voodoo, łamiącą konwenanse femme fatale. To zapach do szpiku kości kobiecy, ale nie w sposób omdlewający i eteryczny, ale krwisty, silny i niebezpieczny.



Zapach powstał w 1921 roku, w założeniu miał służyć do aromatyzowania papierosów – sprzedawano go w formie saszetek wsuwanych do pudełka lub w płynnej postaci. Najwyraźniej bardzo się spodobał, gdyż już trzy lata później, w 1924 roku, Molinard wypuścił na rynek perfumy Habanita. Charakterystyczną, ciężką butelkę z ciemnego szkła, ozdobioną sylwetkami długowłosych nimf, zaprojektował sam René Lalique.

Kompozycje tak stare jak Habanita zwykle sprawiają mi kłopot, nie jestem raczej zaciekłą wielbicielką klasyków, choć z drugiej strony te, które przetrwały próbę czasu i pozostały na rynku do dziś, są na tyle oryginalne i interesujące, że potrafię je przynajmniej docenić. Jednak Wiedźmę z Bagien pokochałam, nie jest ona może zapachem współczesnym, ale raczej ponadczasowym, czy może raczej powinnam powiedzieć – bezczasowym, upływ lat po prostu nie ma na nią wpływu.




Nuty: galbanum, lentyszek, petitgrain, tytoń, heliotrop, jaśmin z Grasse, ylang-ylang, gałka muszkatołowa, róża, wetiwer, cedr, piżmo, ambra, drewno sandałowe, wanilia, paczula, mech dębowy

Kadry pochodzą z filmów "Wywiad z wampirem" i "Piraci z Karaibów"