26 wrz 2008

Serge Lutens, Rousse i Serge Noire

W końcu poczułam tę jesień tak bardzo, że się rozchorowałam i całkiem straciłam węch. Naprawdę nie cierpię takich dni, nie mogę niczego testować, perfumuję się wprawdzie, ale nie mam z tego żadnej przyjemności. Jestem zapachową egoistką; pachnienie tylko dla innych zupełnie mnie nie bawi. Zapewne jest to jedna z przyczyn tego, że wciąż poszukuję nowych wrażeń zapachowych. W każdym razie odzyskałam już węch, więc wybrałam się dziś ponownie na spotkanie z Lutensami i zapoznałam się z dwiema kompozycjami, których nie miałam wcześniej okazji wąchać.

Rousse – zielony cynamon


Rousse to stosunkowo nowa kompozycja, trafiła na rynek w zeszłym roku. Inspiracją dla jej powstania były wspomnienia Serge’a Lutensa o babci, która piekła i robiła i dżem… Urocze, nieprawdaż? Ten jednak, kto spodziewa się słodkiego, gęstego, jadalnego zapachu, srodze się zawiedzie. Nie znajdzie go w Rousse. Dominującą nutą jest tu z pewnością cynamon, ale nie w kuchennej postaci sproszkowanej przyprawy, którą babunia posypuje szarlotkę. Ten cynamon jest lekki, elegancki, odżegnuje się od kulinarnych konotacji. To raczej sucha, nieco pylista, przykurzona, twarda kora, taka jak na zdjęciu, bardziej gorzka niż słodka, dodatkowo ogrzana towarzystwem innych przypraw. Po pewnym czasie cynamon nabiera przedziwnej zieloności, tak jakby w martwej korze zostało jeszcze trochę życia i pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki wypuściła zielone listki. To całkiem ładna interpretacja, ale jakoś nie do końca trafia mi do serca. Rousse jest z pewnością komfortowy w noszeniu, trzyma się blisko skóry, tworząc wokół niej półprzejrzystą, lekką aurę. Trwałość niestety raczej słaba.

Nuty: mandarynka, cynamon, gałka muszkatołowa, przyprawy, nuty kwiatowe i aromatyczne, owoce, drewno cynamonowe, fiołek, cedr, sandałowiec, mahoń, ambra, piżmo, wanilia.

Serge Noire – kadzidlana pensjonarka

To z kolei najnowsza, tegoroczna propozycja Serge’a Lutensa, na którą czekałam z niecierpliwością, ponieważ ma w składzie kadzidło. Początek jest potworny – słodka, lepka, do bólu syntetyczna woń różowej gumy balonowej. Fe! Tego się tu stanowczo nie spodziewałam, później na szczęście jest lepiej, zapach przeobraża się kilkakrotnie. W drugiej fazie kompozycja się przewietrza, syntetyczna słodycz powoli zanika, pojawia się ciemne, jeszcze nieco wilgotne, zaczynające się palić drewno. Jest trochę czarnego, kadzidlanego dymu, ale całość jest dość lekka, przewiana delikatnym wiatrem i mam dziwne wrażenie, że gdzieś już coś podobnego wąchałam. Następnie dominować zaczynają eteryczne, nieco kamforowe nuty i wytrawna woń suchych ziół, nadal z drewnem w tle. Serge Noire ma być w założeniu zapachem-feniksem, ale ja nie czuję w nim ognistej potęgi, jest zbyt grzeczny i nieśmiały.

"A phoenix, the mythical bird of legend burns at the height of its splendour before emerging triumphant, reborn from the ashes in a choreography of flame, conjuring the shapes of yesterday in a dance of ashes. The swirls of oriental grey enrich the twilight with depth and intensity while windswept memories hint at the beauty of transformation.

An ode to everlasting beauty under cover of night's rich plumage"


Tak opisuje inspirację Serge Lutens. No cóż, jeśli zinterpretować to tak, że ów feniks powstaje z popiołów gumy balonowej i rozwija drzewno-kadzidlano-ziołowe skrzydła, to może rzeczywiście. Ale prawdziwie piękny popiół, panie Serge, i prawdziwie piękną szarość mieliśmy w Gris Clair, a nie tu. Stanowczo nie tu.
Serge Noire jest kompozycją zdecydowanie bardziej skomplikowaną i zmienną niż Rousse, ale czy przez to lepszą? Niekoniecznie, on również mnie rozczarował. Jednak dam mu jeszcze kiedyś szansę i kto wie, może feniks jednak obudzi się i powstanie.

Nuty: kadzidło, cynamon, ambra, czystek, paczula, laur, czarne drewno

Jakoś tak się złożyło, że wszystkie trzy zapachy Lutensa opisane dotychczas na tym blogu należą do grupy mniej przeze mnie lubianych lub obojętnych. Można pomyśleć, że nie lubię firmowanych przez pana Serge’a kompozycji, a tymczasem nic bardziej błędnego. Zatem wkrótce dla równowagi będzie coś innego, coś z etykietą „ulubieńcy autorki”.

Brak komentarzy: